„Jeśli zastanawiacie się, czy powinniście iść do psychiatry, to prawdopodobnie powinniście”. Oczywiście strach przed taką wizytą jest zupełnie zrozumiały. I chociaż doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że przecież nie wyjdziemy z gabinetu psychiatrycznego naszpikowani lekami i z pieczątką na czole w postaci diagnozy, możemy obawiać się pewnego rodzaju zaszufladkowania i usłyszenia niechcianej prawdy. W przypadku Emilii Dłużewskiej, autorki pozycji „Jak płakać w miejscach publicznych”, diagnoza wiązała się nie tylko z cyklicznym realizowaniem recept w aptece, ale również z olbrzymią ulgą. Nie jest zwolenniczką teorii, że każdy powinien chociaż raz w życiu odhaczyć konsultację u psychiatry lub psychoterapeuty, lecz sama wiedziała, że koniecznie tego potrzebuje. Jej wewnętrzny głos wciąż uparcie powtarzał: „Jesteś beznadziejna”. Ta dwuwyrazowa, krótka fraza brzmi z lekka trywialnie, jednak umówmy się, osoby dotknięte głęboką depresją zazwyczaj nie są w szczycie możliwości językowych. Znacznie utrudniło to nie tylko kontakty międzyludzkie Emilii, ale także jej pracę. Jako dziennikarka nie mogła uciec od słowa pisanego i tworzenia tekstów z narzuconą regularnością, co sprawiło, że praca stała się dla niej istnym koszmarem. Doskonale pamięta stan, który przedstawia jako drętwotę mózgu. Pisanie sprawiało jej niebotyczne trudności i niosło za sobą ogromne pokłady cierpienia. Pewnego dnia jeden z jej przełożonych postanowił zapytać ją o samopoczucie, ponieważ zauważył, że do jej artykułów zaczęły wkradać się błędy gramatyczne. Natomiast niektórzy współpracownicy, słysząc o chorobie swojej koleżanki po fachu, wytrzeszczali oczy ze zdziwienia i mówili: „Ty serio masz tę depresję? Przecież po Tobie nic nie było widać!”.
Emilia konsekwentnie ćwiczyła zakładanie masek. Co więcej, opanowała to niemalże do perfekcji. Gdybym parę lat temu zadała jej teoretycznie mało skomplikowane pytanie: „Jak się czujesz?”, najprawdopodobniej nie usłyszałabym szczerej odpowiedzi. Dziś sprawy mają się nieco inaczej i sama określiłaby aktualny stan rzeczy jako etap eutymii. Podpatrzyła to słowo, zagłębiając się w swoją dokumentację medyczną, która trafiła w jej ręce przy przenoszeniu się za swoją psychiatrą do innego miejsca. Aby przybliżyć Wam znaczenie wspomnianego wyrazu, pozwolę sobie sparafrazować jego definicję. Jest to mieszanka radości, spokoju duszy i znajdowania się w dobrym momencie życiowym. Choć pisarka przyznaje, że nie przepada za tym ostatnim określeniem – brzmi ono niczym pojęcie marketingowe. Podobnie nacechowane mogą się nam wydawać powszechnie używane opisy książki Dłużewskiej. „Literacki stand-up, żartobliwe ujęcie depresji, choroba psychiczna z przymrużeniem oka”. Zastanawiałam się, czy Emilia nie martwiła się, że zostanie oskarżona o lekceważenie lub naśmiewanie się z tak poważnego i dotykającego coraz większą grupę osób tematu.
– Brałam to pod uwagę, jednak obawiałam się tego stosunkowo mało. Nie pisałam tej książki, żeby naśmiewać się z choroby, wydaje mi się to oczywiste, ale nie odpowiadam za wszystkie jej interpretacje i odczytania. Pomagała mi myśl, że pisałam o swoim doświadczeniu, więc trzeba by się było naprawdę natrudzić i zrobić piętnaście mentalnych fiflaków, aby pouczać mnie, w jaki sposób nie wolno mi mówić o mojej własnej depresji – wyjaśnia.
Istnieje podejrzenie, czy też nawet przekonanie, że literacki debiut zawsze jest w sporym stopniu książką autobiograficzną. Dłużewska nie traktuje tego stwierdzenia jako zarzut bądź ujmę. Jest zdania, że wszystkie książki piszemy o samych sobie, z tym, że autorki płci żeńskiej są dużo częściej dyscyplinowane za zdradzanie – w oczach niektórych czytelników – zbyt intymnych przeżyć. Potrafią być krytykowane, podczas gdy egocentryczne lektury spod piór mężczyzn cieszą się pochwałami i aplauzem. Pomimo, że pozycja „Jak płakać w miejscach publicznych” wydaje się zaliczać do kategorii non-fiction, nie do końca wpasowuje się w jej ramy. Pojawiają się momenty, kiedy doświadczenia bohaterki prowadzącej pierwszoosobową narrację różnią się od rzeczywistości autorki. Jednym z takich niuansów jest pewnego rodzaju osamotnienie. Emilia w czasie swojej depresji była dużo bardziej otoczona ludźmi, jednak nie chciała przerabiać swoich bliskich na materiał literacki. Dodatkowo postać wykreowana na potrzebę książki posiada moc zakończenia każdej rozmowy znakomicie dobraną puentą. Pisarka również chciałaby móc pochwalić się taką umiejętnością podczas swobodnych dyskusji. Pozwolę sobie na osobiste wtrącenie i zdradzę Wam, że moim zdaniem w tej kwestii naprawdę niewiele jej brakuje do swojej bohaterki.
W zeszłorocznym debiucie Dłużewska zdecydowała się oszczędzić dygresji oraz anegdot na temat swojej codzienności. Wyselekcjonowała konkretne chwile i wspomnienia będące bardziej lub mniej bezpośrednio powiązane z depresją, a konkretnie – chorobą dwubiegunową. Część odbiorców zapomina o drugiej części diagnozy i mylnie uznaje tę książkę za kompendium wiedzy o depresji, a samą autorkę za osobę kompetentną do udzielania fachowych rad.
– Bardzo pilnowałam, aby się nie zapędzać i zawsze zastrzegać, że nie jestem specjalistką. Wydaje mi się, że udało mi się uniknąć tej pułapki, ale wiem, że łatwo w nią wpaść.
Emilia podkreśla, że sporządziła zapis własnych doświadczeń wzbogacony o parę fikcyjnych dodatków, a nie uniwersalną receptę na wyzbycie się problemów związanych ze zdrowiem psychicznym. Depresja wiązała się u niej z olbrzymim poczuciem winy. Sama miała wrażenie, że nie powinna sobie na pewne rzeczy pozwalać. W jej głowie silnie zakorzenił się portret babci – kobiety, która przeżyła absolutnie przerażający czas. Pozornie mogłoby się wydawać, że doświadczone przez nią tragedie nie zainfekowały jej życia. Jednak gdyby wnikliwie przeanalizować zachowania babci, można by dopatrzeć się wielu traum i wewnętrznych blizn. Podczas wojny jej ojciec pracował w zakładzie psychiatrycznym, więc jako mała dziewczynka każdego dnia wypatrywała go w oknie, nie mając pewności, czy wróci do domu. Zostawiło to w niej niezmywalny ślad, dlatego wykazywała ponadprzeciętne zmartwienie późnymi powrotami Emilii do domu w wieku studenckim, czy też spóźnieniami swoich dzieci i wnuków na obiady rodzinne.
Pisarka dorastała w rodzinie starającej się wpoić jej jasno określone zasady.
– Zostałam wychowana w przekonaniu, że świat to sprawiedliwe miejsce, wygląd nie jest ważny, liczy się to, czy jesteś dobrym człowiekiem. Nie jest istotne, jak się prezentujesz, tylko czy porządnie pracujesz. Takie podejście jest nazywane hipotezą sprawiedliwego świata i jest ono czasami bardzo przydatne – bo łatwiej żyć w przekonaniu, że świat jest sprawiedliwy, ale też zwyczajnie nieprawdziwe. Godzenie się z tym to proces trudny, lecz też ciekawy – tłumaczy.
Jedno z mocniejszych rozczarowań otaczającą rzeczywistością przeżyła, wkraczając w nastoletniość. Jej ciało naturalnie rozpoczynało długotrwały ciąg zmian, co oczywiście dostrzegły wszystkie osoby wokół. Zdecydowałam się na zadanie dość kolokwialnego, nieeleganckiego pytania: „Czy jeśli byłabyś brzydka, Twoje życie wyglądałoby inaczej?”. Zapewne domyślacie się, jaką uzyskałam odpowiedź. Trudno uznać za tajemnicę fakt, że jesteśmy oceniani poprzez naszą powierzchowność, aspekty fizyczne, wrażenie, jakie robimy. Kompletnie nie współgrało to z wizją, do której Dłużewska zdążyła przywyknąć w dzieciństwie. Nie karano jej za okazywanie uczuć, więc nie sposób zawstydzić ją na polu emocjonalnym. Nawiązując do tytułu jej książki, naprawdę zdarza jej się płakać w miejscach publicznych. Szlochanie w tramwaju porównuje do wolności, jaką odczuwa, wychodząc z kina w trakcie seansu. Jest to dla niej jedna z form wyzwolenia.
Pokuszę się o stwierdzenie, że debiut Emilii Dłużewskiej uzupełnia pewną widoczną gołym okiem lukę w polskiej literaturze. Możemy doszukać się naprawdę niewielu książek z idealnie wyważonym balansem pomiędzy żartem a powagą. Zerkając na nominacje do Nagrody Conrada, niespecjalnie zaskoczył mnie widok jej nazwiska. Jednak Emilii towarzyszyła odmienna reakcja. Zapytana o stres związany z ogłoszeniem werdyktu, odpowiada:
– Zupełnie nie czuję presji, ponieważ jestem szczerze przekonana, że moja książka nie wygra. Oczywiście ogromnie cieszę się z nominacji, ale bardzo zdziwiło mnie, że znalazłam się w finałowym zestawieniu, bo mam wciąż wrażenie, że skoro moja książka jest zabawna, to nie będzie traktowana jak Poważna Literatura. Teraz przyjechałam do Krakowa, aby uczestniczyć w panelu, popodpisywać książki i spotkać się ze znajomymi. A takie rzeczy kompletnie mnie nie stresują.