Każdy z nas poszukuje domu. Jak zapewne się domyślacie, nie mam na myśli przypadkowego budynku, czterech ścian zapewniających dach nad głową. Mowa o miejscu, które oferuje nam powłokę bezpieczeństwa, przynosi pokłady radości i ciepła – nawet przy najmroźniejszych temperaturach. W definicję wspomnianego słowa może wpasować się bliska nam osoba, chociaż warto zaznaczyć, że w przypadku relacji międzyludzkich los potrafi płatać nam najmniej spodziewane figle. Czasem prawdziwym domem okazuje się być miejsce perfekcyjnie oddające nasz charakter, wrażliwość i sposób patrzenia na świat. Skrawek ziemi oraz jego okolice potrafią trafić prosto w nasze serce i zamieszkać w nim na dobre. Maria Strzelecka odnalazła swój dom podczas przejażdżki na rowerze. Postanowiła nie zagłębiać się w zakamarki ogłoszeń internetowych i poszukać go na własną rękę. Ujrzawszy piękno natury Beskidu Niskiego, doświadczyła uczucia porównywalnego do zakochania od pierwszego wejrzenia. Jeśli ktoś z Was nie wierzy w to romantyczne zjawisko, natychmiastowo musi zmienić swoją postawę. Artystka udowodniła, że tego rodzaju miłość faktycznie ma rację bytu.
Jeśli jesteście stałymi podglądaczami świata literackiego z pozycjami dla czytelników w każdej grupie wiekowej, zapewne łączycie Beskid Niski z twórczością co najmniej dwóch pisarzy – Andrzeja Stasiuka oraz Marii Strzeleckiej. I choć cieszący się popularnością i sporym doświadczeniem Stasiuk ochoczo odkrywa przed szerszą publicznością tajemnice tego regionu poprzez zdjęcia i nagrania wideo, Strzelecka jest temu przeciwna, dlatego zdecydowała się na mniej bezpośrednie kroki. Chcąc zachować pociągającą ją dzikość łemkowskiego Beskidu, a także uchronić florę i faunę przed turystami z niejasnymi intencjami, ogranicza się do przedstawiania uroku ukochanych gór w swoich książkach. Na samym początku myślała, że powstanie tylko jeden tom zatytułowany „Beskid bez kitu”. Tak prezentował się jej koncept na pracę doktorską na Akademii Sztuk Pięknych. Szybko okazało się, że nie sposób pomieścić tak wiele odrębnych historii w zaledwie dwie okładki, więc siłą rzeczy autorka została zmuszona do pracy nad trylogią. Nietrudno spostrzec, że wszystkie części różnią się od siebie warstwami graficznymi.
– Mam w sobie cechę, która sprawia, że nie umiem zdecydować się na jeden rodzaj ilustracji. Pociągają mnie różne kierunki, a dodatkowo bardzo lubię uczyć się nowych rzeczy, takich jak… – Maria Strzelecka zastanawia się przez moment – … na przykład drzeworyty! Do próbowania odmiennych technik nakłoniła mnie moja promotorka i nauczycielka Grażka Lange. „Mania, to jest Twoja książka! Jeśli masz ochotę użyć dwóch rodzajów ilustracji, to możesz”. I tak właśnie moja potrzeba zmierzania się z nowymi wyzwaniami ujrzała światło dzienne – wspomina.
W poszczególnych częściach dana technika nawiązuje do czasu akcji. Skoro padł już wyraz „drzeworyty”, może warto poświęcić mu chwilę uwagi. Drugi tom „Beskid bez kitu. Zima” opowiada o lodowatym okresie oprószonym śniegiem. Rozmyślając nad codziennością Łemków o tej porze roku, burza mózgów doprowadziła Marię Strzelecką do rozmyślań o drewnie. Właśnie z tego surowca były wykonane wszystkie przedmioty codziennego użytku, cała kultura materialna Łemków, cerkwie oraz domy. Śnieżny krajobraz zaprowadził ją także do lasu i jego czerwonych akcentów – brzuszka dzięcioła, jarzębiny na drzewach, ogona lisa. Wykorzystała graficzność śniegu oraz zaobserwowanych krajobrazów i wykorzystała okres kwarantanny na zaszycie się w pracowni, wykonując dziesiątki ilustracji drzeworytniczych. Z kolei, buntując się zasadom chronologii, jeśli zerkniemy do pierwszej, wiosennej, części łemkowskich opowieści, natrafimy na akwarelę. Wiosna wiąże się z topniejącym śniegiem, wezbranymi rzekami i wilgocią w glebie. Farby wodne były w tym wypadku naturalnym wyborem.
– Akwareli nie można poprawić. Prace muszą być z gestu lekkie, przejrzyste i świetliste, co przysporzyło mi wielu prób. Moje ilustracje splatają się organicznie z treścią książek, nie uzupełniają tekstu, lecz prowadzą równorzędną narrację, a dodatkowo otwierają furtki do nowych historii. Gdy w „Hajdzie” opisywałam spacery Koli z psim przyjacielem, nie rysowałam chłopca i psa w lesie. Tworzyłam grafiki z gatunkami roślin i zwierząt, aby czytelnicy dowiedzieli się o nich czegoś więcej – tłumaczy Strzelecka.
W ostatnim, zamykającym trylogię, tomie „Hajda. Beskid bez kitu” pojawiła się historia przez wielkie H. Nawiązując do sytuacji mającej miejsce tuż obok naszej granicy, autorka zagłębiła się w powojenną rzeczywistość na łemkowszyźnie. Zależało jej na tym, aby pokazać młodym ludziom, jak ważne jest wystrzeganie się popadania w nienawiść spowodowaną propagandą i polityką. Z jej książek wyraźnie wybrzmiewa, że absolutnie nic nie jest czarno białe i wszyscy, niezależnie od tego, po której stronie konfliktu się znajdują, są w niego uwikłani w tragiczny sposób, najczęściej wbrew własnej woli. Wojna oraz idące za nią nieprzyjemności, takie jak przymusowe wysiedlanie, budzą w niej olbrzymi sprzeciw. Nic dziwnego, kto o zdrowych zmysłach zgadzałby się z tą śmiercionośną katastrofą? Maria Strzelecka skrupulatnie brała pod lupę przeżycia konkretnych jednostek i posługiwała się nimi, by wiernie oddać realia opisywanego przez nią czasu. Wszystkie swoje bohaterki oraz bohaterów uznaje za niesamowicie potrzebne postacie, ponieważ każda z nich ma coś ważnego do powiedzenia. Jest ich niewiele, gdyż artystka unika w swoich pozycjach tłumu. Nie chce się w nim zatracić i zgubić po drodze istotnego przekazu. Terka, Nestia, Paraska, Nela, czy też Kola, podczas procesu tworzenia trylogii stali się dla mniej bardzo realni, wręcz namacalni. W momencie wydania książek wypuściła ich w świat i ze wzruszeniem przygląda się ich dalszym losom. Co ciekawe, niektórzy z nich zaczęli prowadzić własne, kompletnie niezależne od Marii, życie. Terka, samodzielna i zaradna dziewczynka z Beskidu, zagościła w opowieści spod pióra Sylwii Chutnik. I choć z założenia miała być ona bohaterką fikcyjną, okazało się, że naprawdę istniała kobieta idealnie wpasowująca się w jej historię.
Bohaterem zupełnie niefikcyjnym, którego ilustratorka postanowiła przenieść na papier w jednej ze swoich książek, jest łemkowski malarz Nikifor. Łączą mnie z tą postacią moje osobiste, ciepłe wspomnienia, ponieważ tata zachęcał mnie do zapoznania się z jego twórczością poprzez biograficzny film oraz oczywiście tytuł Marii Strzeleckiej. Autorka po raz pierwszy zobaczyła pełnowymiarowy wydruk zdjęcia Nikifora w krynickim muzeum. Stanęła z nim twarzą w twarz, rozkoszując się jego łagodnym uśmiechem i przenikliwym spojrzeniem. Kiedy wydawca zaproponował jej pracę nad książką o nim, wiedziała, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Później, podczas porządnego sprzątania domu swojego teścia, aby przyjąć w nim rodziny z Ukrainy, natrafiła na dwa prawdziwe, oryginalne obrazy Nikifora. Jako osoba po konserwacji, czuła się upoważniona do zdjęcia ramek i ochronnego szkła. W pewnym sensie miała nawet kontakt z DNA malarza, bo był on znany ze ślinienia pędzla przy malowaniu podczas rozcieńczania farby. Po przetłumaczeniu „Nikifora” na język koreański zrozumiała, że przeżycia polskiego artysty poruszyły większą ilością serc, niż mogłaby się tego spodziewać. Dalecy kulturowo młodzi czytelnicy przejęli się jego losem i przekonali się, jak bardzo był on odważnym i wytrwałym człowiekiem. Przyznam, że niespecjalnie mnie to zaskoczyło. Książki Marii Strzeleckiej potrafią silnie uderzyć w czułe punkty naszej wrażliwości. Przenosząc się do widzianego jej oczami Beskidu Niskiego, mamy wrażenie, że wręcz słyszymy dźwięki i czujemy zapachy.
– Chciałabym przybliżać różnymi zmysłami to, o czym piszę, a jeśli to się udaje, niesamowicie się cieszę. Sama silnie odczuwam przyrodę. Idąc po lesie, podświadomie tworzę w głowie komiksy z udziałem małych stworków, takich jak owady i jaszczurki. Cały czas z nimi koresponduję, mentalnie, czy też nawet telepatycznie. Jednak z drugiej strony bardzo mocno odczuwam niszczenie przyrody – mówi Maria. – Działam, ile mogę, w różnych stowarzyszeniach i staram się uwrażliwiać na tego rodzaju problemy młodych ludzi. W końcu to w nich nadzieja! Przyroda jest niezwykle ważna, a my jesteśmy ważni dla niej. Nie bez powodu mamy na nią największy wpływ ze wszystkich gatunków na tej planecie.