Jeśli Wasze dzieciństwo przypadło na lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte, siedemdziesiąte lub początek osiemdziesiątych to musicie wiedzieć, że jesteście wielkimi szczęściarzami. Dlaczego? Zastanówcie się chwilkę. Macie trzy sekundy – jeden, dwa, trzy… Naprawdę nie wiecie?! No dobrze, nic straconego. Nieco odświeżę Wam pamięć, zgoda? No to lecimy!
Najpierw sięgniemy po książkę z najwyższej półki z najpiękniejszą żółtą okładką. Założę się, że wiecie, jak wyglądają Lasse, Bosse, Lisa, Britta i Anna. Ze świecą można szukać osoby, która nie kochała „Dzieci z Bullerbyn”. Natomiast zaledwie garstka osób wie, dzięki komu nasi bohaterowie wyglądają tak wyjątkowo. Pierwsza polska wersja legendarnej pozycji Astrid Lindgren została wydana z ilustracjami Hanny Czajkowskiej. I choć później pojawiały się wydania z różnymi nazwiskami na pierwszej stronie, pani Hanna bezkonkurencyjnie wygrywa. Nieco ją Wam przybliżę. Była typem zbieraczki. Kolekcjonowała różne durnostojki przy swoim biurku do malowania. Cechowała ją dokładność. Jeśli zlecono jej narysowanie jemiołuszki, godzinami studiowała albumy przyrodnicze. Tworzyła obrazki do „Misia”, zaliczyła nawet kilka okładek. Uwielbiała literaturę szwedzką dla dzieci, jednak nie udało się jej odwiedzić tego kraju. Mimo tego, że we wczesnych latach straciła trzech członków najbliższej rodziny, potrafiła dać upust swoim ciepłym uczuciom i namalować dziecięcy świat w książkach takich jak „Pierwsza czytanka”, „Oto jest Kasia”, „Lotta z ulicy awanturników” i „Karlsson z dachu”.
Przenieśmy się do pracowni Danuty Konwickiej. Można tutaj znaleźć mnóstwo farb, kredek, sztalug, papierosów i starych wydań „Szpilek”. Najpierw było to miejsce pracy Alfreda Lenicy, taty pani Danuty. To właśnie on zadbał o wielkie okna, czyli znakomite światło do tworzenia. Później przyjechał tu brat ilustratorki, Jan Lenica. I w końcu pracownię przejęła Danuta Konwicka. Mimo tego, że była wolnym strzelcem, codziennie o dziewiątej otwierała drzwi pracowni. Nie było mowy nawet o minucie spóźnienia. Tutaj miała swój świat. Przeglądała albumy, gromadziła książki oraz płyty z muzyką jazzową. Mocno stała na nogach. Ponoć była podporą całej czteroosobowej rodziny. Jej mąż, Tadeusz Konwicki, starał się stworzyć swojej żonie przestrzeń do pracy. Dbał także o wspólne wyjazdy i odpoczynek. Pani Danuta uwielbiała rysować zwierzęta. Możemy to zaobserwować na przykład w książce pod tytułem „O kowbojach z Kolorado”. Natomiast jej uśmiechnięte buźki królują na okładce pozycji „Pilot i ja”.
Jestem przekonana, że na poddaszu Waszego domu rodzinnego znajduje się choć jeden egzemplarz czasopisma „Miś”. Miesięcznik był zbiorem wybitnych tekstów autorstwa miedzy innymi Czesława Janczarskiego, Marii Kownackiej czy też Marii Terlikowskiej. Dla „Misia” niezwykle istotna była także szata graficzna. Czuwała nad nią Janina Krzemińska. Swoją posadę dostała w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku. Pragnęła, aby dzieci już od najmłodszych lat otaczały się dobrymi ilustracjami. Najczęściej w pisemku ukazywały się grafiki Bohdana Butenki, Hanny Czajkowskiej i Zbigniewa Rychlickiego. Jednak rekord należy do samej Janiny Krzemińskiej. Uwierzycie, że malarka wykonała do „Misia” aż tysiąc dwie ilustracje?! Jednak wybór ilustratorów i tworzenie obrazków do miesięcznika to nie jej jedyne zajęcia. Artystka zajęła się oprawą graficzną książek dla młodych czytelników. Możemy kojarzyć ją między innymi z „Przygody z małpką” czy też z „Wesołego przedszkola”.
Odwiedźmy dom rodzinny naprawdę wysmakowanego duetu. Chyba nie muszę przedstawiać Wam Janusza Stannego, prawda? Ten pan pojawia się w wielu wspomnieniach jako mistrz ilustracji, zaraz po Janie Marcinie Szancerze. Jednak dzisiaj skupimy się na jego żonie, Teresie Wilbik. Pani Teresa studiowała malarstwo na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, jednak po dwóch latach przeniosła się na grafikę, do pracowni Szancera. Jednym z powodów był fakt, że pedagogowi asystował mąż pani Teresy. Swoją pierwszą książkę zilustrowała jeszcze przed dyplomem. Przez krótki okres pracowała w Naszej Księgarni. Jak wyglądał proces tworzenia książki? Najpierw należało przyjść do wydawnictwa po tekst wydrukowany na kartkach. Podawano wymiary i grubość książki oraz limit ilustracji. Reszta należała już do grafika. W środy w budynku Naszej Księgarni zbierała się rada artystyczna. Kiedy zbliżał się końcowy termin, trzeba było stawić się na takim spotkaniu. Najczęściej zbierało się same pochwały i oklaski. Przynamniej tak było w przypadku Teresy Wilbik, która jest odpowiedzialna za rysunki między innymi w „Leonku i lwie”, „Słoniu Trąbalskiem” oraz „Tonim”.
Jan Marcin Szancer pojawił się w poprzednim akapicie dwukrotnie. W takim razie posnujmy sobie niedługą opowieść na jego temat. Mistrz już od wczesnego dzieciństwa miał bezpośredni kontakt ze sztuką. Dorastał w Krakowie, mieście artystów. Stale odwiedzał teatry i łykał literaturę niczym najpyszniejszą czekoladę. Jako ilustrator zadebiutował jeszcze przed wojną, jednak nie lubił wspominać o swoich pierwszych pracach. Rok po zakończeniu wojny zaczął pracę w wydawnictwie Czytelnik. Służbowo został skierowany do Łodzi na kilka miesięcy. Właśnie w tym mieście wraz z Janem Brzechwą dopieszczał Pana Kleksa. Wyobrażacie sobie tę postać w garniturze, z siwymi włosami i małym nosem? No właśnie. Dzięki mistrzowi wszyscy wiedzą, że Pan Kleks ma czarną brodę, spory brzuszek i kolorowe kubraczki. Jan Marcin Szancer zajmował się także scenografią w teatrach. W swojej autobiografii poświęca literaturze dziecięcej niewielki rozdział, jednak bez wątpienia ukształtował on gust i estetykę ówczesnych młodych czytelników.
Sięgnijcie teraz w najdalsze zakamarki pamięci. Kojarzycie swój pierwszy „Elementarz” z Olą, Jackiem i Asem na okładce? To kolorowy podręcznik do nauki czytania kilku pokoleń. Charakterystyczna okładka to sprawka Janusza Grabiańskiego. Zilustrował on ponad dwieście książek. Jest tatą zawadiackiej miny „Kota w butach” oraz całej sterty znaczków, plakatów i kartek okolicznościowych. Te ostatnie były niezwykle popularnym zajęciem wielu ilustratorów. Pan Janusz należał do niewielkiego grona artystów pokazujących owoce swojej pracy w zachodnich witrynach księgarskich. Przyjaźnił się z Józefem Wilkoniem, choć był raczej typem samotnika. Stale bywał w Bibliotece Narodowej, ponieważ ciągle poszukiwał sędziwych rycin. Dzieci uwielbiały jego ilustracje, dlatego bardzo często pojawiał się w „Płomyczku”, „Świerszczyku” i „Misiu”. Lekkość jego pociągnięć pędzlem ujmuje również starszych czytelników. Nikt nie zaprzeczy temu, że „Rogaś z Doliny Roztoki” jest przeuroczy.
Zbigniew Rychlicki został zapamiętany jako człowiek ciepły, asertywny i wybitny. To on miał największy wpływ na to, jak wyglądały książki dla dzieci w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Przez ponad trzydzieści pięć lat zajmował posadę dyrektora artystycznego Naszej Księgarni – wydawnictwa ze wspaniała tradycją. Uwielbiał dzieci, był dla nich bardzo wyrozumiały. Często odwiedzał szkoły i przedszkola, co nie było wtedy tak popularne. Regularnie pojawiał się na majowym kiermaszu książki przed Pałacem Kultury i Nauki. Razem ze wspomnianym już Czesławem Janczarskim stworzył Misia Uszatka, który swoją rozpoznawalnością zaskoczył swoich tatusiów. Wiecie, że ubranka przyjaznego niedźwiadka to odzież syna pana Zbigniewa? Chłopiec odegrał sporą rolę w artystycznym życiu taty. Bardzo często zaglądał mu przez ramię z ciekawością w oczach. Jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego tata był aż tak wybitnym ilustratorem. W końcu to jemu zawdzięczamy wygląd „Plastusiowego pamiętnika” czy też „Klechd domowych”.
Koniecznie muszę wspomnieć o Mirosławie Pokorze. To twórca bardzo mi bliski. Kiedy byłam nieco młodsza, pokochałam zilustrowaną przez niego „Babcię na jabłoni” oraz „30 lutego” z tekstem Wandy Chotomskiej. Skradł mnie swoim stylem zwanym „loczkowaniem”. Narysował w ten sposób ilustracje do kilkudziesięciu książek. Jego charakter ponoć nie należał do najłatwiejszych. Kiedy tworzył, zupełnie zapominał o codziennych sprawach. Często podkreślał swoją miłość do zwierząt, jednak pasją pana Mirosława było polowanie. Świetnie sprawdzał się także jako kucharz. Przy jego blacie do rysowania roiło się od czarnych tuszów, piórek oraz ołówków. Najczęściej towarzyszyła mu także fajka. Niestety nie potrafił dbać o swoje honoraria, co wykorzystywali niektórzy zleceniodawcy. Ale w ostatnich latach wzrosło zainteresowanie jego ilustracjami. Wiele osób chce mieć w swoich kolekcjach rysunki, które darzy sympatią i o których myśli z nutą nostalgii oraz uśmiechu.
Barbara Gawryluk odwiedziła wiele pracowni, domów i muzeów. Postanowiła przypomnieć dorobek artystów reprezentujących polską szkołę ilustracji. Na czterystu stronach pozycji „Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów” udało jej się przedstawić historie dwudziestu czterech twórców. Wymieńmy ich: Maria Orłowska – Gabryś, Hanna Czajkowska, Ewa Salamon, Olga Siemaszko, Leonia Janecka, Elżbieta Gaudasińska, Danuta Konwicka, Janina Krzemińska, Krystyna Michałowska, Bożena Truchawska, Teresa Wilbik, Jan Marcin Szancer, Jerzy Srokowski, Kazimierz Mikulski, Adam Kilian, Janusz Grabiański, Zdzisław Witwicki, Zbigniew Rychlicki, Mirosław Pokora, Janusz Stanny, Antoni Boratyński, Józef Wilkoń, Mieczysław Piotrowski, Bohdan Butenko. Autorka spotkała się z bliskimi ilustratorów, a niekiedy z samymi artystami. W ten sposób nabyła ogromną porcję wiedzy i anegdot, którymi podzieliła się z nami, czytelnikami.
Poznajcie wielkich bohaterów. To właśnie dzięki nim Wasze dzieciństwo było wypełnione kolorami!