Wzorując się na prawach fizyki, mocno zakorzeniliśmy w naszym języku powiedzenie „przeciwieństwa się przyciągają”. Czy to faktycznie prawda? Z nauką trudno się kłócić. Co więcej, debatowanie o jej autentyczności jest wręcz niewskazane, ponieważ w takiej sytuacji nietrudno zostać okrzykniętym jako osoba niespełna rozumu. Każdy pamięta tę lekcję fizyki z podstawówki – dwa magnesy, dwa odmienne bieguny, przewidywalna reakcja. Jednak my – jako gatunek ludzki – nie jesteśmy zbudowani wyłącznie z plusów bądź minusów, przez co nasze próby utrzymywania kontaktu z innymi mogą być nieco bardziej skomplikowane. I mimo, że wspomniane przyciąganie przywołujemy raczej w rozmowach o relacjach romantycznych, niekiedy może okazać się ono trafną metaforą w przypadku przyjaźni, czy też więzi rodzinnych. Zdarza się, że nawet najbardziej zgrana rodzina, stawiana przez znajomych jako wzór wzajemnej miłości i wsparcia, potrafi drzeć ze sobą koty i wykrzykiwać obelgi, które potem, utkwiwszy w naszych głowach, za nic w świecie nie chcą nas opuścić.
Przyznam, że nie jestem zwolenniczką przekładania teorii o przeciwieństwach na relacje międzyludzkie. Swoje stanowisko mogę poprzeć własnymi doświadczeniami, obserwacjami i przykładami z literatury. Pozwólcie, że pierwsze dwa aspekty odpuścimy i – nie marnując czasu – przejdziemy do sedna sprawy. Aleksandra i Marianna są różnymi biegunami magnesu. Można je porównać do ognia i wody, zimy i lata, a nawet bieli i czerni. Niegdyś łączyło je nazwisko. Teraz pozostały tylko więzy krwi. Trudno doszukać się jakiejkolwiek wspólnej cechy, która stałaby się wystarczająco dobrym pretekstem do odnowienia siostrzanej bliskości. Chociaż „odnowienie” wypadałoby zastąpić innym słowem, takim jak „rozpalenie”. Pomimo wychowania w jednym domu i zaledwie paromiesięcznej różnicy wieku, niespełna czterdziestoletnie siostry raczej nie mogły pochwalić się wzorową komunikacją i wzajemnym zrozumieniem. Karmiły się żalem do siebie nawzajem, a dzielące je dwieście kilometrów zdecydowanie nie pomagało.
Kiedy Aleksandra wybierała się gdzieś ze swoimi synami, z pewnością co jakiś czas wyłapywała spojrzenia rozczulonych starszych pań. Cóż za piękny widok, mama z tyloma pociechami! Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że dziecko to cała góra obowiązków, więc jeśli mowa o trójce, łatwo się domyślić, że rodzice raczej mogą zapomnieć o odpoczynku. Jeżeli myślicie, że Aleksandra poświęcała swój czas tylko na wychowywanie synów, jesteście w błędzie. Doświadczenie dziennikarskie i mieszkanie w Warszawie umożliwiło jej pracę w programie śniadaniowym, gdzie powierzono jej zadanie przygotowywania materiałów o pożądanych przez odbiorców tematach. Zarobki Aleksandry, nawet po zsumowaniu ich z wypłatą męża, nie pozwalały na spłatę kredytu i zażegnanie problemów finansowych. Dodatkowo jej wytrwałe dążenie do bycia szanowaną i docenianą pisarką pochłaniało sporo i tak wyszarpanego czasu, co stawiało nowe mury pomiędzy nią a Markiem. Powiedzieć, że Aleksandra ledwo wiązała koniec z końcem, to jak nie powiedzieć nic. Nie była zadowolona z podjętych przez siebie decyzji i sporo by oddała za cofnięcie się w czasie. Zawsze poukładana, kierująca się zdrowym rozsądkiem, dbała o komfort nie tylko swój, ale również innych. Starała się wydostać z tego błędnego koła poczucia winy. Jak na razie bezskutecznie.
Marianna również obwiniała się za wiele wyborów. Przede wszystkim obwiniała się za przyjście na świat. Choć wiedziała, że to nieprawda, bywały takie momenty, podczas których rozmyślała nad tym, jak ogromną krzywdę wyrządziła całej rodzinie. Pozbawiła tatę jego największej miłości, odebrała Aleksandrze możliwość mieszkania w domu z ciepłą atmosferą i sprowadziła na siebie nigdy niekończącą się litość. Rozkochując w swojej urodzie wszystkich wokół, przeznaczyła swoją nastoletniość na próbowanie sił w modelingu. Niestety biust i biodra Marianny nie chciały współpracować z wizjami projektantów, o czym młodsza z sióstr przekonała się, gdy na satysfakcjonujące wyniki testów maturalnych było już za późno. Porzucając naukę, oddała się robieniu paznokci. Zdecydowała się nawet na otwarcie własnego salonu. Wcale nie tak długo po tym poznała Romana. Ojciec Marianny, zapewne poniekąd chcąc wynagrodzić trudności napotkane przez córkę w dzieciństwie, postanowił nie tylko wyprawić huczne wesele, ale również pożyczyć młodej parze sporą sumę na pierwsze kroki w stronę wspólnej dorosłości. W ten oto sposób Marianna miała piękny dom, kochającego męża i osiemdziesiąt tysięcy obserwatorek na Instagramie śledzących jej beztroskie życie na wsi. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko potomka. Jednak poczęcie dziecka okazało się być dla Marianny i Romana najtrudniejszym, z czym przyszło im się zmierzyć.
Chociaż poznane przez nas siostry wybrały zupełnie odmienne ścieżki, obydwie przeżywały pewną tragedię w tym samym czasie. Nie ma recepty na prawidłowe pożegnanie bliskiej osoby, podobnie jak nie ma odpowiedniego sposobu na radzenie sobie ze śmiercią. Nasze podejście do odchodzenia zależy od wiary, wieku, doświadczenia i charakteru. Niektórzy potrafią bezpośrednio zmierzyć się ze śmiercią, stawić jej czoła i wziąć na siebie odpowiedzialność za decyzje, które muszą zostać podjęte w jak najszybszym czasie. Inni natomiast zakopują swoje uczucia na samym dnie serca, konsekwentnie przed nimi uciekając i trzymając się ostatnich, powoli gasnących, płomyków nadziei. Aleksandra regularnie odwiedzała tatę w hospicjum. Rozmawiała z pełniącymi rolę pielęgniarek siostrami zakonnymi, była w stałym kontakcie z lekarzami. Marianna ani razu nie odwiedziła ojca. Nie widziała mnóstwa kabli i coraz chudszych policzków taty. Nie złapała go za rękę, gdy był w stanie śpiączki. Romanowi, czującemu pewne zobowiązania wobec treścia, zdarzało się odwiedzać ośrodek. Czytał mu jego ulubioną książkę, rozmawiał przez chwilę z Aleksandrą narzekającą na siostrę i wracał do Marianny, zdając sprawozdanie na temat wciąż postępującego nowotworu jej ojca.
Żałoba jest stanem, którego nikt z nas nie uniknie. Zazwyczaj sama w sobie jest bolesna, a kiedy przydarzy się w ciężkim okresie, potrafi mocno wpłynąć na nasze samopoczucie. Ciężka choroba ojca sprawia, że Aleksandra i Marianna poniekąd przestają być córkami, a stają się w stu procentach dorosłymi, odpowiedzialnymi za siebie kobietami. Ten przełomowy moment w ich życiu przywołuje błędy młodości i zmusza do podważania słuszności swoich wyborów. Bohaterki książki „Juno” tęsknią za czasem, kiedy nie czuły na swoich barkach tak olbrzymiego ciężaru. Anna Dziewit-Meller stworzyła dwie wyraźnie kontrastujące ze sobą postacie. Patrząc na nie z boku, można dojść do wniosku, że obydwie prowadzą życie godne pozazdroszczenia. Jednak czy sprawia to, że są szczęśliwe? Absolutnie nie. Aleksandra marzy o karierze pisarki, końcu kłopotów finansowych i bardziej zaangażowanym mężu. Marianna pragnie dziecka i nie może już znosić kolejnych testów ciążowych oraz zastrzyków z hormonami. Obydwie siostry dostały od życia nie do końca to, czego oczekiwały.
W swojej nowej, wyczekanej pozycji, Anna Dziewit-Meller rozkłada na czynniki pierwsze rozczarowania i zachwyty wieku średniego. Wcieliła się w rolę narratorki wszechwiedzącej, prowadzącej nas przez opowieść o rodzinie Myszkowskich. Autorka tworzy odczuwalne napięcie, aby pozostawić czytelnika w niepewności, zająć jego głowę innym wątkiem, a potem znienacka powrócić ze zwrotem akcji. „Juno” to nie tylko historia o siostrach będącymi odwrotnością dwóch kropli wody, urodzonych nad tytułowym jeziorem „Juno” na Mazurach, wychowanych tak samo, a jednak inaczej. Nowość Wydawnictwa Literackiego to książka o wyborze, jego braku, goniącym nas czasie, pragnieniach, marzeniach i niemożności ich spełnienia. I pomimo smutku oraz powagi, jaką niosą ze sobą wspomniane tematy, pisarce udało się umiejętnie wpleść szczyptę humoru i przewrotności. Na dodatek, czytając „Juno”, nie sposób zapomnieć, spod czyjego pióra wyszedł ten tekst. Nie zabrakło Śląska, pojawiła się telewizja śniadaniowa, a przez moment przemknęło nawet porównanie do gruzińskich dań. Cała Anna Dziewit-Meller. Sięgnijcie po jej nowość. Przepadniecie od razu.