Najchętniej zaczęłabym tę recenzję zdaniem: „Zamknijcie oczy”, ale gdybyście mnie posłuchali – byłby niezły klops. Ciężko czytać z zamkniętymi oczami. Dlatego postarajcie się teraz rozgrzać swoją wyobraźnię do czerwoności. No dobra, najpierw odwiedźmy drewniany dom. Piętrowy, ale niezbyt duży. Wyjrzyjmy teraz przez okno. Widzicie ten ogród? Dostrzegacie zielone części marchewek i niewielkich ziemniaków? Pokonajmy piętnaście schodów, zejdźmy na dół i wyjdźmy na zewnątrz. Może poszukamy jakiegoś warzywa czekającego na wyrwanie? A może lepszym pomysłem będzie podkradnięcie sąsiadom świeżych malin? Możemy nakładać je na czubki palców niczym małe naparstki. O, spójrzcie! Jakie piękne poziomki! I porzeczki! Wypełnijmy nimi swoje brzuchy i połóżmy się kilkadziesiąt metrów dalej, wśród wysokiej pszenicy. Ale chwila, chwila… Co tu robi ten kąkol? No nie, jak zawsze musi wszystko zepsuć! Czy ten fioletowy, trujący chwast nie może zniknąć? Czemu zakłóca beztroskę cudownego wiejskiego lata?
Pewna dziewczynka wsiadała do pomarańczowego opla kadetta razem z rodzicami i rodzeństwem tylko w obliczu specjalnych wydarzeń. Jednym z nich był coroczny wyjazd na wakacje. Góry? Nie. Morze? Nie. Wieś? Tak. W dzień wyprawy, już od wczesnego poranka, mama spędzała czas w kuchni. Ubrana w zwiewną sukienkę i fartuszek, jedną ręką ugniatała ciasto, drugą mieszała zupę, trzecią pakowała jedzenie do pudełek, czwartą przyrządzała śniadanie dzieciom i piątą sprzątała przestrzeń wokół siebie. A tak naprawdę posiadała tylko dwie ręce i mnóstwo zadań do zrobienia. Co w tym czasie robił tata? Szedł po samochód. Szedł po pomarańczowego opla kadetta. Szedł po swoją dumę używaną w szczególnych sytuacjach. Ale jak to, przemierzał drogę do garażu aż dwie godziny? Tak. Widocznie jego oczko w głowie kryło się w odległym miejscu. Kiedy tata podjeżdżał pod blok, a sąsiedzi chowali swój ciekawski wzrok za firankami, mama i wesoła trójka schodzili na dół. Później następował rytuał rozdzielania pakunków na odpowiednie kolana. „Dla ciebie torba, dla ciebie garnek, dla ciebie brytfanka” – mówiła mama. Tata musiał jechać ostrożnie i wymagał od innych uszanowania jego potrzeby wielkiego skupienia. Gdyby spowodował wypadek, zupa i ciasto wybrudziłyby jego opla. A to byłaby katastrofa.
Na wsi każdy coś miał. I każdy coś innego. Pan Mietek miał czereśnie przy drodze. Pani Słowikowa krzaki malin, krowę i wyjątkowy ser. Bolesław Gołąb miał (nie)pryskane warzywa i owoce. Wiecznie pijani mężczyźni mieli kurnik, a w nim kury. A dziadek Antoni miał dom pod orzechem. Tak naprawdę cała wieś należała do niego. Był królem tej przestrzeni. Ale był także tak łaskawy, że pozwolił innym tutaj zamieszkać. To dzięki niemu dysponują dachem nad głową. Jeszcze tego nie wiedzą, lecz wkrótce się dowiedzą. Jednak wróćmy do naszego domu. Drewniany dom to dzieło dziadka Antoniego i jego syna, taty wspomnianej dziewczynki. Dom jest jej rówieśnikiem. Wielki pan i jego potomek zaczęli budować go tuż przed narodzinami małej istoty. Plan od architekta? Pff, zupełnie niepotrzebny. Przecież doskonale wiedzieli, gdzie wszystko połączyć i w którym miejscu powbijać gwoździe. Ten niezwykły zmysł po prostu płynął w ich rodzinnej krwi.
Gdy mama, tata, dziewczynka i jej młodsze rodzeństwo przekraczali próg szlachetnego domostwa, zaczynał się festiwal o nazwie „Dzień dobry”. Wszyscy musieli wypowiedzieć te słowa niemało razy. W końcu spędzali tu wakacje dziadek Antoni, babcia Marysia, Irmina, Szwagier, ciocia Jadwiga i Dziubasek. Sporo osób jak na mały dom, prawda? A teraz dodajcie sobie do nich jeszcze czwórkę, która przybyła tu ognistym oplem kadettem. Pobyt w drewnianym domu był równoznaczny z przestrzeganiem konkretnych zasad. Przede wszystkim, nie wolno robić hałasu. Powtórzę – nie wolno robić hałasu. Nie wolno zbytnio brudzić. Nie wolno budzić dziadka w nocy. Nie wolno wychodzić na dwór podczas deszczu. To może robić tylko dziadek. Nie wolno bawić się z dziećmi od starej Kukułkowej. To nasi wrogowie. Nie wolno się przeciwstawiać. Nie wolno odmawiać. I nie wolno protestować. Jeśli złamie się zasady, można szykować się na wizytę z dziadkiem w piwnicy. Lepiej nie ryzykować. Dziewczynka nienawidziła tego nigdzie niespisanego regulaminu. Dlatego tak bardzo cieszyła się, kiedy w nocy słyszała dźwięk korników nieśpiesznie zjadających dom.
Dziadek Antoni przyjeżdżał tu w kwietniu. Razem z babcią Marysią. Co robił całymi dniami? Doglądał swoje plony. Przyglądał się każdej marchewce i każdemu ziemniakowi. Patrzył na każdą pietruszkę. Jego poziom gniewu wzrastał przy każdej wizycie w ogrodzie. Dostrzegał swoją porażkę. Z zażenowaniem trzymał w rękach malutkie warzywa. Z zazdrością spoglądał w stronę ogrodu sąsiadów. I z niechęcią wracał do domu na obiad. Babcia Marysia wołała go wiele razy. Dziadek Antoni zawsze miał jakąś wymówkę. Gdy w końcu, po przynajmniej dwugodzinnym nawoływaniu, siadał do stołu, mówił tylko: „Czemu takie zimne?”. Babcia odwracała się wtedy w stronę komody i cichutko szeptała do niej niemiłe słowa. Nie przekleństwa, miejsce dla nich było tylko i wyłącznie w jej myślach. Nie mogła rozlać na swojego męża złości, która magazynuje się w niej od kilkudziesięciu lat. Wtedy złamałaby jedną z zasad.
Oprócz dziewczynki i jej rodzeństwa, w letnim domu mieszkało jeszcze jedno dziecko. Dziubasek. Dziecko Irminy i Szwagra. Irminy, która zaczynała swój dzień w południe z papierosem w ręku i w różowym szlafroku. Jej wakacje polegały na trzech czynnościach: paleniu papierosów, opalaniu się i okazywaniu nadmiernej troski Dziubaskowi. Chociaż tak naprawdę trudno to nazwać troską. „Dziubasku, chcesz oranżadki? Dziubasku, nie ubrudź się. Dziubasku, przybiegnij tutaj szybciutko. Ale tak, żebyś się nie spocił. Dziubasku, może lizaczka? Dziubasku, czas kąpieli”. Irmina obsypywała go swoimi mentylowymi buziakami i bezgraniczną miłością. Dziubasek nigdy nie był niczemu winny. Jeśli się przewrócił, na pewno ktoś podłożył mu nogę. Jeśli się zgubił, na pewno była to wina mamy. Mamy dziewczynki. Kobiety niedocenianej. Kobiety nielubianej. Wręcz nienawidzonej. Dlaczego? Bądźcie cierpliwi, do mamy jeszcze wrócimy.
Mimo ciągłej dostępności Dziubaska, nasza dziewczynka wolała spędzać czas z kimś inny. Z Bejatką. Córką Bolesława Gołąba, który chyba zapomniał, czym jest dzieciństwo i na pewno nie znał definicji słowa „praca”. Bolesław Gołąb, właściciel żółtego wartburga, był mistrzem marketingu. Bez przerwy jeździł na jakieś targi oraz ryneczki i zachwalał swoje niepryskane warzywa i owoce. Niepryskane papryki. Niepryskane pomidory. Niepryskane maliny. Niepryskane. Niepryskane. Niepryskane. Wszystko niepryskane. Niewiele osób wiedziało, jak wiele było w nich chemii. A kto musiał je zbierać codziennie od wczesnych godzin porannych aż do zmierzchu? Bejatka. Rączki Bejatki zastępowały Bolesławowi Głąbowi stu pracowników. Jego własna córka. Istota inteligentna, o dobrym sercu. A gdyby tego było mało, Bejatka jeszcze opiekowała się swoją młodszą siostrą. W natłoku obowiązków, miała niewiele czasu na spotkania ze swoją wakacyjną przyjaciółką. Dlatego, kiedy tylko mogła, uciekała. Od pracy. Od ojca. I od wrzeszczącej siostry.
Obiecałam, więc dotrzymam słowa. Teraz czas na mamę. Właściwie to nie wiadomo, dlaczego nikt jej nie lubił w domu pod orzechem. Może dlatego, że nie umiała włączyć piekarnika w piwnicy? Może dlatego, że nie wszczynała żadnych kłótni z sąsiadami? Może dlatego, że dziadek Antoni na każdym kroku pokazywał swoją niechęć do niej i wszyscy poszli w jego ślady? Dziewczynka tego nie rozumiała. Przecież mama była tak dobra. Tak kochana. Tak pomocna. Tak mądra. Zbierała wokół siebie wszystkie wiejskie dzieci i chodziła z nimi na długie spacery. Zawsze szła z przodu, a jej córka nie mogła oderwać od niej oczu. Czasami nasza wesoła gromada zatrzymywała się przy jeziorku. Niekiedy się w nim kąpała. I bardzo często podjadała maliny. Mama miała swoje zdanie i robiła dokładnie to, co chciała. Nie pasowała tam. Drewniany domek nie był miejscem dla niej.
„Kąkol” to książka, która zachwyca. Potrafi wywoływać spokój, wzbudzać w czytelniku pewną harmonię. Ale potrafi także przerażać i wyprowadzać z równowagi, do której wcześniej nas wprowadziła. „Kąkol” jest opowieścią o wakacjach na wsi napisaną z perspektywy dziecka, dziewczynki. Jest opowieścią o trzech pokoleniach pod jednym dachem. O miłości – i jej braku. O
beztrosce – i jej braku. O sprawiedliwości – i jej braku. O prawdzie – i jej braku. Musiałabym użyć naprawdę wielu superlatyw, aby choć trochę nakreślić Wam, jak wspaniale Zośka Papużanka napisała tę pozycję. Tutaj nie ma ani jednego zbędnego słowa. Ba, ani jednego zbędnego przecinka! To lektura niezwykle wyrazista. Czytając ją, można wprost poczuć zapach trawy, smak malin i krowiego mleka, fakturę zboża i drzazgę w palcu. Trudno mi znaleźć odpowiedni wyraz, który odpowiadałby na pytanie: „Jak Zośka Papużanka napisała tę książkę?”. Zdumiewająco? Imponująco? Bezkonkurencyjnie? Niezrównanie? Mistrzowsko? Wybitnie? Właśnie tak Zośka Papużanka napisała tę książkę.
Jeśli dom to pole pszenicy, to kto jest kąkolem?