Od ostatnich lutowych dni nasze myśli regularnie krążą wokół jednego tematu. Tematu, o którym trzeba intensywnie rozmawiać i myśleć. Dla większości z nas wojna do niedawna była czymś wręcz nierealnym. „Jak to, dwa tysiące dwudziesty drugi rok i wojna?!” – myśleliśmy. Coraz bardziej niepokoiły nas jednoznaczne sygnały i wiadomości, jednak obserwowaliśmy je z lekkim zdystansowaniem i wielkim niedowierzaniem. W końcu nie było dnia, abyśmy nie słyszeli o przemieszczających się wojskach i możliwym ataku.
To były ferie. Dwudziestego czwartego lutego spałam u mojej przyjaciółki. Rano weszłam do kuchni, a jej tata powiedział: „Jest wojna”. Wydawało mi się to niemożliwe. Początkowy szok po jakimś czasie przemienił się w zamartwianie, strach i współczucie. Tak zareagowałam ja. Ja, czująca się bezpiecznie. Jak zareagowały osoby bezpośrednio dotknięte wojną? Będąc szczerą, ciężko mi to sobie wyobrazić. Nie potrafię zwizualizować sobie tego uczucia. Przez kilka tygodni, a może nawet i miesięcy, żyjesz w towarzystwie wielkiego lęku i strachu, a pewnej nocy budzi Cię… wojna. Wojna w Twoim kraju. Wojna, która zagraża Twojemu życiu. Wojna, która może zabrać Ci bliskich.
Osoby mieszkające w Ukrainie musiały podjąć wiele niezwykle istotnych decyzji. Co więcej, czasu nie było zbyt wiele, a potworne okoliczności tylko utrudniały to zadanie. Jak wszyscy doskonale wiemy, wielu z nich postanowiło wyjechać z kraju. Spakowali oni najbardziej potrzebne rzeczy (chociaż niekiedy nawet i ich zabrakło) i wyruszali do nieznanych miejsc. A może powinnam napisać „spakowały”? Bo przecież na emigrację decydują się głównie kobiety ze swoimi dziećmi. W popłochu i przerażeniu wsiadały do pociągów i żyły nadzieją, że trafią tam, gdzie bezpiecznie. Tam, gdzie zostanie zaoferowana im pomoc.
Migracja to zjawisko często spotykane. Jednak teraz obcujemy z jej zupełnie inną odsłoną. Ludzie uciekają z Ukrainy sfrustrowani i straumatyzowani. Chwytają nierzadko ostatniej deski ratunku. Absolutnie niczego nie są pewni. Muszą ufać swojemu instynktowi i osobom, które widzą na oczy po raz pierwszy. Są na skraju wyczerpania, a przecież nie mają czasu na odpoczynek. Marzą o choć minucie uczucia stabilności. Udowadnia to książka „Migranci”.
Issa Watanabe, ilustratorka z Peru, stworzyła niesamowitą książkę. Za pomocą tylko i wyłącznie ilustracji opowiedziała historię o migrantach. O ich determinacji, wielkiej sile i okropnej sytuacji. Być może to moc „Migrantów”, a być może brak moich kompetencji, ale to książka, o której pisanie przychodzi mi z wielkim trudem. Bohaterowie niosą ze sobą pozostałości swoich dobytków i nocą pokonują kolejne kilometry przybliżające ich do nowych domów. Każdy z migrantów ma nadzieję na lepszą przyszłość, jednak nie każdemu uda się jej doświadczyć. Chciałabym napisać, że na rysunki Issy Watanabe przyjemnie się patrzy, lecz to byłoby kłamstwo. Są one przepiękne, świetnie wykonane, ale wpatrywanie się w nie przynosi raczej smutek, a nie radość. Smutek naprawdę potrzebny.
Bohaterami „Migrantów” są zwierzęta, więc to opowieść ponad wszelkimi podziałami – każdy może się z nimi utożsamiać. Lew, niedźwiedź, żyrafa, zając, słoń i gęś oraz inne gatunki różnią się od siebie praktycznie wszystkim, jednak potrafią stworzyć zgranę grupę – poniekąd nową rodzinę – i służyć sobie pomocą. Wspólnie gotują, pokonują rzeki, uciekają przed zagrożeniami, ale także żegnają się z ciałami tych przyjaciół, którzy muszą już na zawsze pozostać w jednym miejscu. Książka Issy Watanabe powstała trzy lata temu. Niestety ani trochę nie straciła na aktualności. Wydawnictwo Dwie Siostry, poruszone wojną w Ukrainie, wydało ją w Polsce w ekspresowym tempie. Co więcej, cały dochód ze sprzedaży zostanie przekazany Fundacji Ocalenie, zajmującej się pomocą uchodźcom, migrantom i repatriantom w naszym kraju. A więc kupując „Migrantów” zyskacie nie tylko Wy lub/i Wasze dzieci, ale także pomożecie tym, o których opowiada dzisiejsza pozycja.
Proszę Was – weźcie „Migrantów” do siebie.