Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę tego, że w dzieciństwie obecność rodziców jest nieoceniona. Podczas gdy próbujemy rozwiązywać przeróżne trudności na własną rękę, niekiedy wyciągnięcie pomocnej dłoni przez rodzica okazuje się być nieuniknione. Otoczenie ma kolosalny wpływ na budowanie naszej tożsamości. Popełnianie błędów potrafi przemienić się w niezwykle cenne lekcje, a stawianie czoła kłodom podkładanym pod nogi przez los sprawia, że czujemy się niezależni i coraz bardziej dojrzali. Jednak po wyczerpującym emocjonalnie dniu, chyba każda pociecha marzy o przytuleniu się do mamy i położeniu głowy na ramieniu taty. Wszyscy, którzy mają taką możliwość, mogą nazywać się szczęściarzami. Wsparcie i mocno odczuwalna miłość ze strony rodziców to najlepsze, co może nam się przytrafić. Ale nie okłamujmy się i spójrzmy prawdzie w oczy – nie każda rodzina może pochwalić się takimi doświadczeniami. I chociaż rozwód rodziców oczywiście nie musi być końcem świata, niejednokrotnie zdarza się, że nie przebiega on zbyt gładko. A kiedy rodzice są skłóceni i nie potrafią znaleźć kompromisu, trudno mówić o szczęściu dziecka.
Zdarzają się takie sytuacje, że odejście jednego z rodziców następuje znienacka. Dzieci faktycznie potrafią dostrzec to, co rodzice starają się starannie zamaskować, co nie zmienia faktu, że zachowują w sobie pozostałości nadziei i marzą o tworzeniu domu z kompletnym składem. Gdy jesteśmy młodsi i słynny etap buntu jest jeszcze przed nami, moglibyśmy spędzać z rodzicami całe dnie. Zasypianie bez głaskania nawet nie wchodzi w grę, nie wspominając o wspólnych posiłkach i oglądaniu dobranocek. Dlatego Raymie, dowiedziawszy się, że jej tata zdecydował się na odłączenie od rodziny, natychmiast bardzo boleśnie odczuła jego brak. Dziewczynka balansowała na granicy przechodzenia z wieku beztroskich zabaw w nastoletniość, więc obecność rodziców była dla niej jedną z podstawowych potrzeb.
Tak się składa, że Raymie straciła nie tylko tatę, ale również mamę. Co prawda to tata wyjechał ze swoją stomatolożką, jednak mama – kompletnie zdruzgotana przez tę sytuację – nie była w stanie zadbać o komfort własnej córki. Dziewczynka całymi dniami głowiła się nad tym, jak sprowadzić tatę do domu. Ogarnięta tęsknotą i smutkiem, szczegółowo opracowała pewien plan. Nietrudno zauważyć, że nie należał on do racjonalnych, lecz silnie udowadnia, jak bardzo córka potrzebowała swojego rodzica. Otóż Raymie postawiła sobie za cel wygranie konkursu „Mała Miss Wulkanizacji Centralnej Florydy 1975”. Wyobrażała sobie, że wówczas tata, jedząc śniadanie w tanim barze razem ze swoją nową partnerką, w towarzystwie papierosa i kawy, sięgnąłby po gazetę, a w niej ujrzałby zdjęcie swojej córki, dumnie prezentującej puchar i szarfę symbolizującą wygraną. Wtedy w mig zamieniłby się w odpowiedzialnego rodzica i wróciłby do domu, gorączkowo przepraszając i błagając o wybaczenie.
Jak się okazuje, tego rodzaju problemy rodzinne wcale nie są tak rzadkie, jak mogłoby się wydawać. Raymie, chcąc zapewnić sobie wspomnianą już wygraną, zdecydowała się na odważny krok, jakim była nauka żonglowania pałeczką mażoretkową. Mama twierdziła, że to kolejna chwilowa fascynacja, którą pokona słomiany zapał Raymie. I chociaż dziewczynka naprawdę chciała opanować sztukę żonglowania pałeczką, na jej drodze stanęło wiele przeszkód. Jedną z nich było nagłe omdlenie jednej z uczestniczek podczas pierwszych zajęć. W ten sposób Raymie poznała Louisianę – dziewczynę, z którą początkowo nie łączyło ją absolutnie nic oprócz chęci zostania Małą Miss. Jak się potem okazało, nieszczęście w postaci braku rodziców uderzyło w Lousianę podwójnie, ponieważ w bardzo młodym wieku została zmuszona do pogodzenia się ze śmiercią zarówno mamy, jak i taty. Od tamtej pory znajdowała się pod opieką babci, której regularnie zdarzało się dokonywać nie najlepszych wyborów. Gospodarowanie pieniędzmi nigdy nie były jej mocną stroną, a odpowiedzialność za wnuczkę niestety nie nakłoniła babci do oszczędzania lub chociażby rozsądnego wydawania. Lousiana żyła w iście niegodziwych warunkach, a jedyna radość, jaką odczuwała, była powiązana z jej kotem o imieniu Archie.
Istnieją ludzie mający tendencję do ciągłego odpychania radości i uczuć z nią związanych. Pozytywne myślenie uznają za naiwne i niedojrzałe, natomiast pesymizm to ich drugie imię. Czasami wynoszą to z domu rodzinnego, a niekiedy los poniekąd nie zostawia im wyboru i odbiera nadzieję na lepsze jutro. Beverly, dziewczyna z właśnie takim nastawieniem, również udała się na naukę żonglowania pałeczką mażoretkową. Jednak w odróżnieniu od Raymie i Lousiany, uczestniczenie w zajęciach okazało się dla niej prawdziwymi torturami. Nic dziwnego, w końcu nie poszła tam z własnej woli. Mama Beverly chciała zapewnić jej nowe hobby. Jak można się domyślać, jej wysiłek poszedł na marne. Tym, co łączyło dziewczynę z dwiema nowopoznanymi koleżankami, było radzenie sobie ze stratą. Tata Beverly, jako rozchwytywany i odnoszący sukcesy policjant, goniąc za coraz lepszymi posadami, przeniósł się do innego stanu, co znacząco ograniczyło jego kontakt z córką. Beverly przygotowywała się do ucieczki z domu w poszukiwaniu taty. Na razie ćwiczyła przydatne umiejętności, takie jak otwieranie zamków wytrychem i zabawy ostrym scyzorykiem. Skłamałabym, jeśli napisałabym, że te odważne zachowania Beverly nie imponowały Raymie i Louisianie. Otóż imponowały. I to bardzo.
Nie da się ukryć, że zazwyczaj – myśląc o swoich problemach i doświadczeniach – mamy wrażenie, że są one niepowtarzalne. Faktycznie, zgodzę się, że do każdej trudności, przeszkody, czy też traumy, należy podejść w wyjątkowy sposób. Lecz bardzo możliwe, że gdy już się przed kimś otworzymy, okaże się, że wcale nie jesteśmy sami. Nowe znajomości, które z biegiem czasu zamieniają się w silne przyjaźnie, mogą dodawać skrzydeł i wnosić do naszego życia pokłady szczęścia. Pozycja „Raymie. Weź mnie za rękę”, pierwsza z trzytomowej serii, doskonale pokazuje siłę przyjaźni i piękne wspomnienia, które można tworzyć z bliskimi. Trzy dziewczynki wspierały się nawzajem i pomagały przeżywać trudne chwile. Dawały sobie to, czego nie dostawały od rodziców. Wiedziały, że mogą na siebie liczyć i żadne tarapaty nie były im straszne. Raymie charakteryzowała się rozwagą, Louisiana troską, a Beverly odwagą, dzięki czemu były w stanie stworzyć świetne trio.
Kate DiCamillo, autorka dzisiejszej pozycji w tłumaczeniu Marii Jaszczurowskiej, pochyliła się w swojej książce nad wieloma istotnymi aspektami życia dorastających dzieci, jednak przede wszystkim skupiła się na roli rodzica. Jeśli jesteście zainteresowani podsunięciem wspomnianej lektury swoim pociechom, uważam, że czytanie jej we dwójkę (lub w nawet większym składzie!) jest bardzo dobrym rozwiązaniem. Kate DiCamillo, jednocześnie subtelnie i poważnie, przedstawiła myśli dziecka, kiedy brakuje mu obecności rodzica. Zdarza się, że mama bądź tata są zaoferowani pracą i masą innych obowiązków, przez co brakuje im czasu na rzeczy, które powinny być dla nich priorytetem. Myślę, że dla każdego rodzica książka „Raymie. Weź mnie za rękę” będzie okazją do refleksji – nad swoim zachowaniem, różnego rodzaju stratami i pozytywnymi lub negatywnymi relacjami, których jesteśmy częścią. Ale bez obaw, jestem pewna, że dzięki elementom humorystycznym i wartkiej akcji, pierwsza część trylogii dostarczy młodszym czytelnikom mnóstwo uciechy i zaciekawienia. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że dwa następne tomy zapewne utrzymują poziom.