dorośli

Smutek i rozkosz – czyli od celu i do celu

Udostępnij:

Pech i szczęście. To dwa wyrazy, które znaczeniem zdecydowanie odpychają się od siebie i stoją po zupełnie przeciwnych stronach. Ale tak naprawdę mają ze sobą dużo więcej wspólnego, niż można by się spodziewać. Tworzą nierozerwalny duet. Jednocześnie za sobą nie przepadają i pałają do siebie sympatią. Bez pecha szczęście by nie istniało, a bez szczęścia pech także nie miałby najmniejszych szans na istnienie. Przy każdej możliwej okazji życzymy sobie nawzajem szczęścia. To dość logiczne. A może pech również jest czymś potrzebnym w życiu człowieka? Jestem co do tego niemal przekochana. Jednak co zrobić, kiedy balans zostaje zachwiany, granica przekroczona i częściej doświadczamy pecha, a nie tak upragnionego szczęścia? Wtedy robi się niezbyt ciekawie.

Dzieciństwo to czas, który kształtuje nas jako ludzi – rzeźbi nasze charaktery, upodobania i plany. Celia, matka Marthy, rzeźbić potrafiła wyśmienicie. Gdyby tak stworzyć listę najczęstszych wykonywanych przez nią czynności, rzeźbienie znalazłoby się na wysokim (bo aż drugim) miejscu. Garaż był jej twórczym azylem. Przepędzała stamtąd wszystkich domowników, swoje dwie córki w szczególności. Jeśli akurat pisalibyście scenariusz filmowy o zagubionej, niedocenianej, bardzo słabo opłacanej rzeźbiarce – Celia jest perfekcyjnym życiorysem do tej roli. Do jej opisu dodałabym także „mającej problem z alkoholem”. Picie to właśnie ta czynność, która dumnie króluje na honorowym, pierwszym miejscu. Trzeźwość była stanem, którego Celia praktycznie nie doświadczała. Unikała go jak ognia. „Nie pij i nie zepsuj swoich dzieci” – tak mogłyby brzmieć rady jej znajomych. No cóż, nie udało jej się zrobić ani jednego, ani drugiego.

Za dzieciaka Martha miała dużo swobody. Mogła wyrażać siebie, jak tylko pragnęła. Hasała razem z siostrą Ingrid do upadłego. Beztroskie dzieciństwo? Ależ skąd. To tylko złudne pierwsze wrażenie. Comiesięczne rozstania rodziców, wyprowadzki i powroty taty były dla dziewczynek czymś zupełnie normalnym. Po wielkich kłótniach wiedziały, że tata – poeta z ciążącym od paru dobrych lat kryzysem twórczym – zaraz spakuje swoje rzeczy do ogromnego kosza na pranie i na kilka dni zaszyje się w najbliższym hotelu. Wcale nie dziwiły się, kiedy do rana w ich domu roiło się od znajomych artystów matki, a ona ledwo stała na nogach i wcale nie zamartwiała się tym, czy jej córki śpią, czy też płaczą we własnych objęciach. Wraz z wiekiem Martha i Ingrid dostawały w pakiecie nie tylko dodatkowe centymetry, ale także coraz większą świadomość. Z czasem każdy kolejny miesiąc, a nawet tydzień, przerażał je coraz bardziej.

To, że Martha może mieć niemało problemów, wcale nie jest zaskoczeniem. Traumy, niepewność, zamartwianie się i zbyt duży ciężar odpowiedzialności to rzeczy, które nie powinny dotknąć żadnego dziecka. Ze swojej odmienności odczuwania wielu emocji Martha zdawała sobie sprawę już od dłuższego czasu. Odkąd tylko sięga pamięcią, wiedziała, że coś jest z nią nie tak. W końcu stało się to, co było nieuniknione. Martha nie wstawała z łóżka. Niewiele jadła. Nie miała siły absolutnie na nic. Najpierw wszyscy wokół myśleli, że fizycznie jej coś dolega. Po miesiącu już nikt nie miał wątpliwości – mylili się. Gdyby nie ojciec, możliwe, że Martha do dziś płakałaby w poduszkę w swoim domu rodzinnym. Mama wchodziła do jej pokoju tylko wtedy, kiedy musiała odkurzyć. Nawet nie próbowała pomóc swojej córce. Bałagan na dywanie interesował ją dużo bardziej niż bałagan w głowie własnego dziecka.


Leki miały przynieść poprawę. Niestety ona nie nadchodziła. A jeśli już, mijała w bardzo nieodległej przyszłości. Od dnia wizyty u lekarza, Martha każdy swój dzień spędzała w gabinecie ojca. Kładła się na kanapie i obserwowała, jak on kładł palce na kolejnych literach i w ten sposób dawał upust swoim emocjom oraz pomysłom. Wkrótce Martha sama chwyciła za długopis. Tata popchnął ją do pisania, a ona bez oporu pozwoliła się do tego zachęcić. Czuła wdzięczność, że ojciec tak się nią zaopiekował. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że praktycznie nie spuszczał jej z oczu. Bardzo nie chciał, aby Martha została sama podczas grudniowych świąt. Na całe szczęście zgodziła się pojechać razem z nim, mamą i siostrą do bliskiej rodziny. I tak naprawdę była zaskoczona wyrozumiałością, z którą się tam spotkała.

Myśli o Bożym Narodzeniu raczej nie wywoływały u Marty ciepłych wspomnień. Jednak to właśnie podczas jednych z tych świąt poznała swojego przyszłego męża. Człowieka, którego miłości nie dostrzegała, a potem – w którym zakochała się do szaleństwa. Człowieka, którego tuliła. Człowieka, którego… nie doceniała. Człowieka, na którego krzyczała. Człowieka, którego okłamywała. Człowieka, w którego rzucała przedmiotami. Człowieka, którego odpychała. Człowieka, którego przestała kochać. Swojego męża. Patricka.

Martha z czasem nawet nie bywała szczęśliwa. Czy się poddała? Można by powiedzieć, że tak. Ale kto by się nie poddał. Trudności ze znalezieniem pracy. Trudności w małżeństwie. Trudności w relacjach rodzinnych. Trudności ze znalezieniem przyjaciół. Trudności z wykonywaniem najprostszych czynności. Była w okolicach czterdziestki, kiedy otrzymała prawidłową diagnozę. Odczuwała wtedy mieszankę emocji bardzo trudną do wyobrażenia i niemal niemożliwą do opisania. Radość? Ulga? Nie. Zdecydowanie nie. Mogłoby się wydawać, że diagnoza będzie ostatnim puzzlem – tym długo wyczekiwanym, dopełniającym całą układankę. Okazało się zupełnie inaczej.

Wszyscy wiemy, że nie bez powodu podczas każdej możliwej okazji życzymy także zdrowia. Mam nadzieję, że składając takie życzenia macie również na myśli zdrowie psychiczne. Meg Mason, pisarka z Nowej Zelandii, fenomenalnie pokazała, jak wygląda życie osoby zmagającej się z chorobą psychiczną. Co więcej, zrobiła to w dowcipny i smutny sposób jednocześnie. Czytając „Smutek i rozkosz” w tłumaczeniu Mateusza Borowskiego, nierzadko uśmiechałam się pod nosem. Lecz po przeczytaniu tej pozycji wcale nie było mi do śmiechu. Muszę Wam przyznać, że moje serce skradła forma powieści Meg Mason. Na początku byłam przekonana, że to jej autobiografia (przysięgam!) – tak świetnie autorka weszła w rolę Marthy. „Smutek i rozkosz” z pewnością będą grały Wam na emocjach. Będą trzymały w napięciu. Nieco irytowały, cieszyły i bawiły. A to tylko udowodni… No właśnie – mam nadzieję, że już wiecie, jak dokończyć to zdanie. Gwarantuję Wam, że już po przeczytaniu pierwszych stron dzisiejszej pozycji zgodzicie się z moją opinią.

Tytuł – Smutek i rozkosz
Tekst – Meg Mason
Przekład – Mateusz Borowski
Wydawnictwo Znak, Kraków, 2022