dzieci

Wihajster, czyli przewodnik po słowach pożyczonych – wycieczka w głąb słownika

Udostępnij:

Można powiedzieć, że języki żyją własnym życiem. Weźmy na tapet język polski. Ten to ma dopiero bujne życie towarzyskie! Cały czas przychodzi na domówki do swoich kumpli i dzięki nim poznaje nowe słowa. Co więcej, sporą część z nich pożycza i… nie oddaje. Nie świadczy to o jego złym wychowaniu, lecz o chęci powiększenia swojej kolekcji słów. Chcielibyście może poznać zapożyczenia? Tak? Świetnie, z przyjemnością spełnię Waszą prośbę.

Najpierw zajrzyjmy do kuchni. Czy Wy też czujecie unoszący się zapach słodkich wypieków? Spójrzcie, pani kucharka właśnie rozkłada talerze na ceracie. Może załapiemy się na pyszne ciasto! Ale chwilka – czym jest właściwie ta „cerata”? To bardzo stare słowo, które przywędrowało do nas z samej łaciny. W oryginale oznacza ono „coś woskowanego”. I rzeczywiście, trudno zaprzeczyć tej definicji. Niekiedy zamiast obrusu na stole ląduje cerata, bo ścieranie z niej plam to bułka z masłem. A w jaki sposób do języka polskiego trafił talerz? Talerz na pewno ma zakwasy, ponieważ pokonał kawał drogi! Przyszedł na świat w łacinie, gdzie jest synonimem wyrazu „kroić”. Później przeskoczył do języka włoskiego i tam z kolei zamienił się w „deskę do krojenia mięsa”. Po języku włoskim przywędrował do niemieckiego, chwilkę później pojawił się w czeskim, a zaraz potem odwiedził język polski.

Nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli zostaniemy jeszcze troszkę w kuchni? Pozwólcie, że zajrzymy do dużej, drewnianej miski na warzywa. A co my tutaj mamy? Sałata, pomidor, kalafior… Kalafior, cóż za ciekawe słowo! Okazuje się, że jego korzenie sięgają pewnego włoskiego dialektu, czyli takiego minijęzyka. Kalafior pierwotnie oznaczał „kwiat kapusty”. No tylko na niego zerknijcie. On naprawdę wygląda niczym biały kwiat kapusty! A tuż za naszą drewnianą miską na warzywa znajdują się starannie poukładane, podłużne pudełka. W jednym z nich gości kakao. Kakao, podobnie jak talerz, to urodzony wędrowiec. Aztekowie, czyli lud mieszkający na terenie dzisiejszego Meksyku, nazywali ziarna kakaowca słowem „cacaua”. Niedługo później Meksyk podbili Hiszpanie, którzy wprowadzili tam swój język. Stwierdzili jednak, że nie będą wyganiać wszystkich wyrazów Azteków i niektóre zostawią w spokoju. Jak już możecie się domyślać, kakao przetrwało! I język polski oczywiście je pożyczył.

Powoli będziemy już wychodzić z kuchni. Aby wydostać się z mieszkania, w którym właśnie jesteśmy, musimy przejść przez salon. O rany, podnieście głowę! Ten pięknie mieniący się żyrandol to zapewne skarb właścicieli mieszkania. Wypowiedzcie to słowo na głos – żyrandol. Czuć tutaj nutkę języka francuskiego, nie sądzicie? Nic dziwnego, w końcu „żyrandol” przyszedł do nas właśnie z francuskiego. Wcześniej zdążył jeszcze zadomowić się w języku włoskim, gdzie wywodził się od czasownika „wirować”. Gdy lekko spuścimy swój wzrok z żyrandola, ujrzymy jeszcze bardziej bezcenny skarb, czyli… książki! Są idealnie poukładane na regale. Słowo „regał” najprawdopodobniej przyszło na świat w jednym z niemieckich dialektów. Oznacza ono „stojak” lub „półka”. Na przykład taka na cudowne książki.

No dobra, zerknijmy jeszcze na moment do łazienki. Cóż za ogromne lustro! Zostało sprowadzone z Włoch lub z Francji, nie ma tutaj zgodności specjalistów od języka. Właśnie tam lustrem nazywa się blask lub połysk. Ale tak naprawdę jego korzenie sięgają aż łaciny. Łaciński czasownik „lustro” bądź „lustrare” oznacza „oczyszczać, oświecać, oglądać”. Natomiast „prysznic” ma zupełnie odmienną historię. To dlatego, że pochodzi od nazwiska austriackiego wynalazcy tego jakże przydatnego urządzenia. Vincent Priessnitz był jednym z twórców wodolecznictwa, czyli takich kąpieli, których możemy zażywać na przykład w uzdrowiskach. A co my jeszcze mamy w tej naszej łazience? Wanna, szampon, prysznic, żyletka, kurek… Uwierzcie mi, że każdy ten przedmiot jest godny uwagi!

Czy wy również czujecie ten przyjemny powiew wiatru? Jak dobrze wyjść na świeże powietrze! Miasto tętni życiem. Przejdźmy się może główną aleją, co Wy na to? Nie do końca wiemy, czy wyraz „aleja” znalazł się w naszym języku dzięki Francuzom, czy dzięki Niemcom, ale na sto procent wiemy, że „aleja” zawsze oznaczała główną ulicę miasta. O rany, jaki piękny budynek! Tutaj, po prawej. To teatr. Do języka polskiego przywędrował prosto z łaciny, natomiast wcześniej mieszkał w języku greckim. „Théatron” to miejsce, z którego dobrze się coś ogląda. Jeżeli kiedykolwiek spotkacie mnie w teatrze, ostrzegam – nie warto za mną siadać! Mimo tego, że nie należę do osób wysokich, moje włosy potrafią zasłonić połowę sceny! Po przedstawieniu teatralnym można wrócić do domu na przykład tramwajem. Ten środek komunikacji miejskiej przyjechał do nas prosto z Anglii jako „tramway”. To połączenie dwóch słów: „tram” – szyny oraz „way” – drogi.

O, zobaczcie! Tuż obok nas biegną maratończycy. „Maraton” pochodzi od nazwy greckiej miejscowości, pod którą dawno temu odbyła się bitwa Greków z Persami. Według legendy, po zwycięstwie bitwy Grecy wysłali do Aten swojego posłańca, który chcąc przekazać wspaniałą nowinę rodakom, pędził do Aten, ile sił w nogach. Gdy wreszcie dotarł na miejsce i ogłosił radosną wiadomość, padł z wycieńczenia. Pewnie tak czuje się każdy maratończyk po przebiegnięciu czterdziestu dwóch kilometrów. A skoro jesteśmy już przy sporcie, zahaczmy lekko o kajakarstwo. Kajak przypłynął do Polski aż z języka inuickiego. To język ludów mieszkających na Grenlandii. Kajak oznacza tam „męską łódkę”. Jak w takim razie nazywała się „damska łódka”? Jestem niezwykle ciekawa.

Wiecie, skąd wziął się u nas „jacht”, „wirus” i „fachowiec”? A może znacie korzenie „szyby”, „firanki” lub „bigosu”? W książce „Wihajster, czyli przewodnik po słowach pożyczonych” moim absolutnym ulubieńcem jest historia o „papuciach”. Te to dopiero przydreptały do nas z daleka! Michał Rusinek, mistrz posługiwania się słowem, odwiedził odległe zakątki świata i wrócił do Polski z walizkami pękającymi w szwach od ogromu ciekawych historii. Muszę przyznać, że nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jakie korzenie mają słowa, które wypowiadam kilka razy dziennie. W książce „Wihajster, czyli przewodnik po słowach pożyczonych” bardzo ważną rolę odgrywają nie tylko słowa, ale również kolorowe i radosne ilustracje Joanny Rusinek. Jeżeli będziecie trzymali tę pozycję w rękach, koniecznie zwróćcie uwagę na rysunki regału oraz pani w wannie – są cudowne. Zawsze będę darzyła sympatią rodzeństwo Rusinków, ponieważ to właśnie z nimi spędzałam niegdyś każdy wieczór. Czytane przez mamę „Wierszyki domowe” lub „Wierszyki rodzinne” były najlepszym zakończeniem dnia po przedszkolnych harcach. Sądzę, że sięgnięcie po dzisiejszą pozycję będzie równie wspaniałym przeżyciem.

No dobra, a na koniec mam do Was śmiertelnie poważne pytanie – co u licha tak naprawdę oznacza słowo „wihajster”?!

Tytuł – Wihajster, czyli przewodnik po słowach pożyczonych

Tekst – Michał Rusinek

Ilustracje – Joanna Rusinek

Wydawnictwo Znak Emotikon, Warszawa, 2020