dorośli

Wspomnienia z nieistnienia – czyli być, nie będąc

Udostępnij:

Posiadanie głosu to przywilej na dwóch płaszczyznach. Najpierw skupmy się na głosie w rozumieniu fizycznym. Otwieramy usta, nasz język na zmianę dotyka i oddala się do podniebienia, a wargi w mgnieniu oka zmieniają swój kształt. W swojej głowie sklejamy litery w wyrazy, a wyrazy – w zdania. Potem litery zmieniają się w głoski, wyrazy w słowa, a zdania tworzą całe opowieści. Z naszego wnętrza wydobywa się dźwięk zwany głosem. U każdej osoby brzmi on nieco inaczej – może być wyższy, niższy, określany mianem radiowego lub niezbyt przyjemnego dla ucha. Jednak możemy myśleć o nim w zupełnie inny sposób. Jako o narzędziu dającym nam możliwość wyrażania siebie, swoich opinii i głoszenia tego, co dla nas istotne. Istnieje powiedzenie: „oddać komuś głos”. Chodzi w nim o chęć posłuchania tego, jak dana osoba brzmi, czy o poznanie tego, co ma ona do powiedzenia? Śmiało mogę stwierdzić, że to raczej ta druga opcja. Niestety – wcale nie tak rzadko – zdarza się, że ktoś zabiera głos, a mimo to jest on nieusłyszany.

W wielu sytuacjach głos kobiet traktowany jest jako wręcz szept lub coś, co wcale nie musimy zaprzątać mężczyznom głowy. Ile razy zdarzyło się, że mimo tego, że musiałyśmy coś wykrzyczeć, i tak nie zostałyśmy usłyszane? Można to zaobserwować między innymi w parlamencie, podczas protestów i strajków, ale zwyczajnie także na ulicu i w wielu miejscach pracy. Słowa kobiet są lekceważone, obracane w żart lub sprowadzane do erotycznego kontekstu. Z pewnością każda z nas, chociaż raz w życiu, czuła lęk i niepokój, kiedy odwracając się na ulicy, widziała za sobą niepokojącego mężczyzną. Wtedy ma się ochotę krzyknąć, uciec, upomnieć, ale z tyłu głowy ma się świadomość, że najprawdopodobniej nie polepszy to sytuacji. A jeśli pogorszy, wina zostanie skierowana na nas, a nie na sprawcę.


Rebecce Solnit zdecydowanie nie trzeba objaśniać funkcjonowania patriarchalnego świata. Zauważa, że najpierw jesteśmy uczone, aby nie nadużywać swojego głosu. Nie nadużywać, czyli milczeć w niewygodnych kwestiach wymagających sporu stron. Potem, gdy odważymy się przeciwstawić, nasze zdanie nie robi tak naprawdę żadnej różnicy. A na samym końcu, opowiadając o doświadczonej przez nas sytuacji, podczas której nie zostałyśmy wysłuchane, mówi się nam, że przesadzamy, wyolbrzymiamy i jesteśmy przewrażliwione. W ten sposób czujemy się, jak byśmy nie istniały. Solnit, odkąd sięga pamięcią, nie zgadzała się z zastaną rzeczywistością. Jako nastolatka nie do końca potrafiła to nazwać. Miała – wciąż rosnącą – ogromną ilość pytań i była niezmiernie głodna na poznawanie odpowiedzi. W domu raczej nie trafiła na rzetelną edukację, nie wspominając już o edukacji feministycznej. Była dzieckiem ciągnącym do wiedzy z zewnątrz, więc bez problemu ją pochłaniała. Dzięki temu mogła udać się na uniwersytet dużo wcześniej niż swoi rówieśnicy. Konieczna była przeprowadzka – może niekonieczne ze względu na odległość, lecz ze względu na duszący brak wolności.

Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, poczucie niezależności nie było czymś stałym. Przytrafiały się lepsze i gorsze momenty. Na przykład pracując w muzeum, obcując z doświadczonymi osobami, rozpływając się w archiwach i stertach kurzu, tworząc teksty wraz z innymi kobietami, Rebecca czuła się jak ryba w wodzie. Rady przyjmowała z otwartym umysłem, nie czując, że są one rozkazami. Zupełnie inna rzecz spotkała ją w przypadku debiutanckiej książki. Jeśli chodzi o tę pierwszą, Solnit wzięła na tapet historię sześciu przeplatających się ze sobą artystów. Studia dziennikarskie nauczyły ją wielokrotnego sprawdzania faktów i docierania do różnych źródeł, więc była przekonana, że nigdzie nie popełniła błędu. Natomiast jeden cieszący się dobrą opinią mężczyzna, którego nazwisko zostało wspomniane w książce, złożył pozew na podstawie przedstawianych „kłamstw” na jego temat. Okazało się, że nic takiego nie miało miejsca, więc książka nie została wycofana ze sprzedaży. Od tamtego incydentu spadła jej popularność i dziś jest ona niedostępna. Ale kto to, może to dziwny zbieg okoliczności.

Solnit co rusz napotykała się z jakimiś problemami. Co ciekawe, zawsze wyrastały one z męskiego grona. Próbowano udowodnić jej różne nieścisłości i przysparzano jej problemy podczas tras promujących nowe pozycje. Tak naprawdę autorka cieszy się, że nie stawiała swoich pierwszych kroków w czasach internetu. Nie ma pewności, czy po przeczytanej o sobie, zupełnie niekonstruktywnej, krytyce miałaby wystarczająco dużo siły, by tworzyć dalej. Nie wie, czy wówczas z takim samym entuzjazmem siadałaby do swojego masywnego biurka. Rebecca kochała ten przedmiot całym swoim sercem. Była do niego przywiązana podobnie, jak do dzielnicy, którą zamieszkiwała – przestrzeni, gdzie osoby białe stanowiły mniejszość. Trudno stwierdzić, jak dużo dobra przyniosła jej czarna kultura. Obserwowała, jak ciemnoskórzy ludzi w kolorowych strojach szli celebrować swoją wiarę. Przypatrywała się ich historiom i czekała na spokojne rozmowy pełne życiowych wskazówek. Właśnie takie prowadziła między innymi z właścicielem swojego lokum. Wymienianie się spostrzeżeniami było dla Solnit kluczowe i niezwykle ważne. Dlatego też tak bardzo buntowała się wykluczającemu systemowi.


Doszło do takiego absurdu, że gdy jakaś kobieta nie doświadczyła gwałtu, mówimy: „miała szczęście”, choć wszyscy dobrze wiemy, że powinno to być normą, a nie radosnym trafem. Wszystkie my, kobiety, jesteśmy nauczone unikania niebezpiecznych sytuacji. Nie odkrywaj za dużo ciała, nie chodź sama wieczorami, unikaj opuszczonych uliczek, bierz taksówkę, uważaj w komunikacji miejskiej, nie idź wolno, nie rozmawiaj z obcymi, nie proś nikogo o podwózkę, umawiaj się w miejscu publicznym, udawaj, że z kimś rozmawiasz, nie patrz w oczy. Można by jeszcze długo wymieniać. Pisarka, jako wielbicielka zaglądania tam, gdzie raczej nikt tego nie robi, odczuwała nienawiść. Nienawiść do każdej pojedynczej zasady, którą jej wpojono. Od dzieciaka uwielbiała się włóczyć i przebywać w samotności. Nie cierpiała ograniczeń. Ale wiedziała, że zmiana to proces.

Rebecca Solnit z pewnością jest częścią zmiany. Zawsze marzyła, aby zostać pisarką, lecz udało jej się zostać także głosem. Głosem kobiet. Głosem osób zastraszanych, skrzywdzonych i niedocenianych. W swoich esejach w książce „Wspomnienia z nieistnienia” (w przekładzie Agnieszki Pokojowskiej) tak naprawdę powraca do korzeni i chce odnaleźć fragmenty, z których jest zbudowana. Definiuje siebie jako aktywistkę, buntowniczkę, pisarkę i przede wszystkim – jako kobietę. Przywołuje wydarzenia ze swojego życia, ale także skupia się na kontekstach kulturowych i ogólnych. Mimo trudnych tematów, pisze językiem, którym można się rozkoszować i w którym można się zagubić i zgubić jednocześnie. To dlatego, że pełno tutaj gęsto utkanych opisów i refleksji. Solnit postanowiła stawić czoła temu, co niesprawiedliwe i rozprawić się z niewłaściwościami, na które natrafiała w swoim życiu. Cieszę się, że mogłam przeczytać „Wspomnienia z nieistnienia” jako nastolatka i stworzyć z niej jeden z fragmentów, które być może kiedyś będą definiowały mnie jako całość.

Tytuł – Wspomnienia z nieistnienia
Tekst – Rebecca Solnit
Przekład – Agnieszka Pokojowska
Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2022