Wyroby. Durnostojki. Gównidełka. Zbieracze kurzu. Przydasie. Samoróbki. Pierdółki. Założę się, że każdy człowiek na tej planecie ma choć kilka niepotrzebnych przedmiotów. Takich, które zostały zakupione z właściwie niewiadomego powodu. Można je spotkać na targach, jarmarkach, w kioskach. Najczęściej są wykonane za pomocą rąk. Powstają z nudy, nagłej potrzeby lub dla ozdoby – ten argument można usłyszeć bardzo często.
Moje dzieciństwo (które wciąż trwa) przypadło na czasy braku oryginalności, wiecznych powtórzeń i naśladowań. Nosimy identyczne buty i ubrania. Wnętrza domów i mieszkań są do siebie bardzo podobne. Nasze półki zdobią przedmioty masowej produkcji, zakupione w hegemonach. Osoby, które trzymają na półkach kartki z kotkami, malutkie grzybki muchomorki i Kaczory Donaldy są zazwyczaj nieco starszej daty. Możliwe, że na ich ścianach wiszą reprodukcje obrazów z płaczącym chłopcem. W Wielkiej Brytanii do dzisiaj krąży pewnego rodzaju ploteczka o klątwie nad tymi właśnie ilustracjami. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku pewna brytyjska prasa napisała o pożarze domu, z którego ocalał jedynie portret płaczącego chłopca. Strażacy mówili, że to nie jedyny przypadek i bardzo często znajdowali słynne reprodukcje w ruinach spalonych domów. Ludzie niechętnie się ich pozbywali, bojąc się o własne życie. A magazyny podsycały emocje, publikując nowe notki o związkach pożarów i smutnych portretów.
Wyjdźmy teraz na świeże powietrze. W wielu ogródkach można zauważyć łabędzie z opon. Niektóre osoby myślą, że to „polska tandeta” i o jej stworzenie osądzają Adama Słodowego. Jednak nie jest to prawdą. Łabędź z opon pochodzi z Australii. Pierwotny wyrób ma nieco inne pióra i szyję, więc można stwierdzić, że jest kuzynem naszego gumowego zwierzaka. Amerykański brat łabędzia to różowy flaming. On także czasami pojawia się w polskich ogrodach. Jednak między łabędziem a flamingiem istnieje pewna różnica. Ten pierwszy jest ozdobą stworzoną własnymi dłońmi. Jej wykonanie to powód do dumy. Natomiast drugi pochodzi ze sklepu, jest wyprodukowany w fabryce. Brakuje w nim duszy, nierównych piór i nieco krzywych oczu.
Innymi, niezwykle często spotykanymi, gośćmi ogródków są grzybki i krasnoludki. Największy krasnal świata nosi imię Soluś. Znajduje się w Nowej Soli, stolicy dekoracji ogrodowych. Mieszkańcy tej miejscowości kochają nadmiar i absolutnie wszystkie durnostojki. Bo przecież samotny grzyb będzie smutny, trzeba mu zrobić całą familię! Najlepiej taką, która rzuci się w oczy wszystkim spacerowiczom. Dlatego krwisto czerwone kapelusze z ogromną ilością białych kropek to już chyba tradycja. Pod owymi kapeluszami schowane są skrzaty – z przerażającymi uśmiechami, rozmazanymi źrenicami i kolorowymi kubraczkami.
Ogrodowym dekoracjom towarzyszą również żywe zwierzęta. Psy. Tabliczki na ogrodzeniach ostrzegają przechodniów, że tuż za płotem znajduje się „zły pies”. Ale niektórzy chcą się wyróżniać, więc wymyślają własne informacje. Pięknie wykaligrafowane, z zawijasami i kolorowym tłem. „Wchodzisz na własną odpowiedzialność”, „Zły pies, a gospodarz jeszcze gorszy”, „Uwaga, dobry pies – gryzie”, „Nieproszeni goście zostaną pożarci”. Jednak czasami takie tabliczki nabierają zupełnie innego charakteru. „Tego domu pilnuje york”, „Witaj, hau, hau”, „Tu mieszka najbardziej rozpuszczony labrador ja świecie”. Wtedy napisom towarzyszą zdjęcia bądź ilustracje słodkich pyszczków, a my mamy ochotę postawić swoją stopę na posiadłości obcego człowieka i pobawić się z jego przyjacielem.
Dobrze, na zewnątrz zrobiło się już troszkę chłodno, więc wróćmy z powrotem do środka. Tym razem odwiedzimy Korę Kowalską – kolekcjonerkę. Z wielką ciekawością zajrzymy do jej szuflad. A co tam znajdziemy? Syntetyczne robaki. Misia Miszkę z olimpiady w Moskwie. Podkowy szczęścia. Bolki i Lolki. Stare broszki. Plastikowe resoraki. Pocztówki z kotkami. I bardzo pożądaną przez dzieci zabawkę w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, czyli Brzydką Miki. To polska wersja skaczącej Myszki Miki na trapezie. Od oryginału z zagranicy różni się barwą i bryłą. Charakteryzuje ją odcień czerwieni pomieszany z szarością i nieco niekształtna figura. Zakupiona na targu lub jarmarku przynosiła ogromną radość, a wygrana w loterii – jeszcze większą! Dzieciaki wprost ją uwielbiały, mimo rzucających się w oczy niedoskonałości.
Przenieśmy się teraz do połowy lat sześćdziesiątych. Wtedy sprzedawcy gitar zanotowali spory zysk, ponieważ młodzież zaczęła namiętnie je kupować i zakładać własne zespoły. Wzorowali się na popularnych wówczas grupach, z The Shadows na czele. Wszystkie puste garaże i podwórka przy domach kultury rozbrzmiewały muzyką. Zespoły nosiły oryginalne nazwy. Przykłady? Bardzo proszę – Kwaśne Mleko, Optymiści, Plastusie, Duchy, Bratki. Koncertowali w niewielkich klubach i na imprezach „dla młodych ludzi”. Tylko szczęściarzom udało się trafić na składankową płytę z rytmami nastolatków. Trzy czwarte zespołów kończyło swoją działalność po miesiącach, a nawet tygodniach.
Wszystkie z wymienionych powyżej rzeczy są wyrobami. Wykonały je osoby z niekoniecznie dobrym gustem i talentem artystycznym. Niegdyś nasze pierdółki przynosiły radochę praktycznie wszystkim. Teraz cieszą się z nich tylko kolekcjonerzy i wielbiciele niezbyt udanego, lecz uroczego, rękodzieła. Do klubu tych adoratorów należy między innymi Olga Drenda, o której głośno teraz w całym kraju. Jej świetnie napisana książka „Wyroby. Pomysłowość wokół nas” zdobyła masę nagród, wyróżnień i nominacji. I w pełni zasłużenie, bo chwytającym za serce zbieraczom kurzu należy się trochę uwagi!
Odwiedźcie kolekcjonerów, zajrzyjcie przez ploty do ogródków i razem z panią Olgą tropcie polskie klimaty!