Kadra mistrzów polskiej ilustracji. Wciąż rozgrywa uporczywą walkę z brakiem czasu i nieprzyjaznymi sytuacjami z klientami. Ich codzienność wcale nie mieni się różowymi barwami – tak, jak mogłoby się nam wydawać. Ale spotykają ich też oczywiście o wiele bardziej miłe i przyjemne chwile, na długo pozostające w pamięci. Wygrana w prestiżowym konkursie, zlecenie od najsławniejszej amerykańskiej gazety, świetny odbiór nowej książki, gry czy kolekcji – na przykład ubrań. Chodźcie, dzisiaj będzie o ilustracji!
Sebastian Frąckiewicz. Wydaje mi się, że naprawdę trudno znaleźć osobę zatopioną w świecie literatury, komiksu oraz ilustracji, która nie słyszałaby o tym panu. W pewien październikowy dzień, rok temu, ukazała się pozycja „Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o ilustracji”. Pierwsza część tytułu jest niezwykle interesującą zagadką. Powstrzymam swoje palce od napisania, jak brzmi rozwiązanie, co chyba w moim przypadku jasne. Natomiast druga część tytułu, tak zwany podtytuł, wyjaśnia nam, czego możemy się spodziewać sięgając po lekturę. Ale oczywiście nie w stu procentach.
Jedenastu autorów, jedenaście zupełnie odmiennych światów, jedenaście różnych rozmów. Od picturebooków, poprzez ilustracje na koszulkach, aż do projektowania postaci gier. Jan Bajtlik, Katarzyna Bogucka, Bohdan Butenko, Iwona Chmielewska, Emilia Dziubak, Bartłomiej Gaweł, Anna Halarewicz, Jan Kallwejt, Piotr Socha, Rafał Wechterowicz i Józef Wilkoń – to zacne grono, z którym mamy do czynienia w tej książce. Umówmy się, że uchylę rąbka tajemnicy opowieści niektórych z nich, dobrze?
Ale najpierw kilka słów o autorze. Można by rzec, że pan Sebastian dorastał w bibliotece. Wystarczyło, że zapłakał w przedszkolu i już go tam zaprowadzono. A dlaczego? Dlatego, że właśnie w bibliotece pracowała jego mama. Jak wszystkim wiadomo, książkożerstwo jest zaraźliwe, więc i pan Sebastian został nim zarażony. Już jako kilkulatek wyciągał z półek zakurzone książki. Najpierw je oglądał, a później, kiedy już posiadł tę umiejętność, czytał. Oglądanie było bardzo cenne. To dzięki niemu wychował się na ilustracjach mistrzów, takich jak Józef Wilkoń i Bohdan Butenko, także zresztą obecnych w naszym „Łokciu”. I gdy w wieku przedszkolnym pan Sebastian wbił się do świata książek, do tej pory z niego nie wyszedł i raczej nigdzie się nie wybiera.
Zacznijmy od pani, której imię i nazwisko możemy ujrzeć tuż po wstępie. Emilia Dziubak zamiłowanie do sztuki, a szczególnie malarstwa, wyniosła z domu. To zamiłowanie ciągnęło się za nią każdego dnia do przedszkola, a później do szkoły. Jej mama zajmowała się malowaniem szyldów w całym Dęblinie – miejscowości, w której pani Emilia się wychowała. Swoje pierwsze projekty wykonała jako dziecko, pomagając mamie. Już w młodym wieku miała tak wyrafinowaną kreskę, że nikt nie spostrzegł, że dany szyld wyszedł spod ręki kilkulatki. Jako kilkunastolatka uczęszczała do liceum plastycznego w Nałęczowie. Mieszkała w internacie, który wszyscy znali z tego, że trzeba było przyklejać koce do szyb, aby zupełnie nie zamarznąć. Następnie, po liceum, studiowała… ha, i tu Was zdziwię, bo nie było to malarstwo. To w takim razie co, skoro nie malarstwo? O tym przekonajcie się sami. Teraz pani Emilia jest jedną z najbardziej rozchwytywanych ilustratorek, nie tylko w Polsce. Jej nasycone barwami i wielowarstwowymi narracjami ilustracje zachwycają każdą parę oczu!
Bum, bum, bum, przechodzimy do Piotra Sochy. Jego „Pszczoły” (napisałam o nich tutaj) oraz „Drzewa” (możecie również przeczytać o nich tu) to prawdziwe majstersztyki docenione na całym świecie. Jak się pewnie domyślacie, pan Piotr również rysował od wczesnego dzieciństwa. Ale na pewno nie spodziewacie się, że studiował… psychologię. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Dla mnie również było to niemałym zaskoczeniem. Jednak pewien wykładowca otwarcie powiedział panu Piotrowi, że koniecznie musi spróbować dostać się na ASP. Pan Piotr nie tylko spróbował, ale również się dostał. Pracował między innymi ze znanym i wielbionym Januszem Stannym. Został przez niego hojnie wyróżniony, czemu się nie dziwię. Pan Piotr podkreśla też, że po wielu latach zrezygnował z drobnych detali. Nie mówi tego zresztą jako jedyny. Zabierają mnóstwo czasu i, zdaniem pana Piotra, są zbędne. A jednak „Pszczoły” to kunszt aż dwuletniej pracy i szczegółów tam co niemiara.
Sądzę, że tym razem pominiemy pana Józefa Wilkonia, choć jest to postać niezwykle interesująca. A pominiemy dlatego, że rozpisałam się o panu Józefie tutaj. Natomiast nie pominiemy osoby, która jest z panem Józefem związana. Jan Bajtlik, to właśnie on! Tak, to ten pan od „Typogryzmola” nagrodzonego Bologna Ragazzi Award. Dla niewtajemniczonych wspomnę, że to największe wyróżnienie, jeśli mowa o książkach dla dzieci. A pan Jan zdobył je już jako 26-latek. Talent i potencjał w młodym wieku wykrył u niego właśnie pan Józef Wilkoń. Zaproponował, aby pan Jan, a wtedy może już nie Janek, ale na pewno Jan, przyjeżdżał do niego na zajęcia. Tak też się stało. Siedzieli przy jednym stole. Józef Wilkoń robił swoje ilustracje do nowych książek, a Jan Bajtlik wykonywał ćwiczenia przygotowujące do egzaminu. To musiało być wspaniałe doświadczenie! I choć, jeśli chodzi o styl, panowie raczej nie mają wiele wspólnego, w środku pana Jana wciąż siedzą rady udzielone przez prawdziwego mistrza.
Kilka wydłużonych susów i uwaga, uwaga, skaczemy! Wylądowaliśmy tuż przy Katarzynie Boguckiej, która swoją drogę zaczęła od malarstwa. Profesorowie na studiach wciąż powtarzali jej, że za dużo opowiada w swoich obrazach, ale nasza studentka było niewzruszona i wciąż stała przy swoim. Od dziecka marzyła o tym, aby zostać malarką. Niestety, z każdym następnym dniem coraz bardziej uświadamiała sobie, że to nierealne. Patrzenie pani Kasi na książki uległo zmianie dzięki cotygodniowych zajęciach z Iwoną Chmielewską. Wtedy zrozumiała, że ilustracja to coś, czym naprawdę chce się zajmować. Jej pierwsza przygoda właśnie z tym związana to współpraca z Pan Tu Nie Stał. Rozkręcająca się firma połączyła swoje siły z rozrysowującą się ilustratorką. Jednak pani Kasia nie chciała znajdować się tylko i wyłącznie w szufladzie książek dla dzieci. Do dziś robi także plakaty, ilustracje na tkaniny i tapety. To również wzbogaca jej obfity warsztat. Gdy w domu pani Kasi pojawiło się łóżeczko i grzechotki, praca musiała zejścia drugi plan, ale bądźcie przygotowani na to, że wystartuje jeszcze niczym rakieta.
Teraz już ostatnia osoba, którą opiszę. To Iwona Chmielewska. Pewnie wszyscy z nas znają jej płynne, ale jakże mocne w przekazie, ilustracje. Pani Iwona wychowała się w Pabianicach. Miejscowość ta najmocniej kojarzy jej się z charakterystycznym zapachem na ulicach oraz bawełną tańczącą na wietrze. Często można zobaczyć te wspomnienia przeniesione na papier. I to niekoniecznie tylko na papier książek dla dzieci, dla dorosłych również. Pani Iwona podkreśla, że te pozycje – picturebooki, nie są tworzone tylko dla młodych czytelników. Powiedzenie, że ktoś jest za duży na ilustracje to przerażający infantylizm. W tej rozmowie był także poruszany wątek dostępu do książek oraz tematów, o których wiele osób sądzi, że nie są one zarezerwowane dla dzieci. Zdradzę jeszcze, że pani Iwona wychowała czworo dzieci i ma na swoim koncie blisko trzydzieści książek. Ilustrowanie połączyła razem z gotowaniem i sprzątaniem. Jak to pięknie ujęła, zależy jej na zakotwiczeniu się w codzienności.
Nie mam ani cienia wątpliwości, że „Ten łokieć źle się zgina” wchłonie nie tylko adoratorów ilustracji. Sebastian Frąckiewicz w jedenastu wywiadach pokazał nam przekrój polskiej ilustracji. Nie bał się zadawać pytań, których inny dziennikarz najprawdopodobniej nie odważyłby się zadać. Wcześniej nawet nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak wiele może istnieć spojrzeń na pracę ilustratora. Teraz jestem o wiele bardziej świadoma trudu tej pracy. Ale nie bójcie się, zdania nie zmieniłam – w dorosłości dalej chcę ilustrować książki!
I Wy sięgnijcie po tę pozycję i odkryjcie, dlaczego łokieć źle się zgina.